2008-11-26

.

Jestem zmęczona. Potwornie.

Wracam z pracy i nie mam siły już na nic - najchętniej wyłożyłabym się na kanapie i wstała tylko raz - żeby o 22 przenieść się do łóżka. W pracy jestem po 9h, do tego jeszcze rosyjski, a gdzie czas na pisanie pracy magisterskiej... Gdyby nie kryzys i ciężka sytuacja na rynku pracy dla bankowców, już dawno rzuciłabym tę robotę w cholerę.

Wszyscy pytają 'co w szkole', 'co w pracy'... Nikt nie pyta, jak mi idzie godzenie tego wszystkiego...

2008-11-10

.

Nasze_Ulubione_Kino (reklamować nie będę, ale mieszkamy rzut beretem od Galerii Mokotów, więc można sobie wykoncypować:)) zrobiło ogromny krok w dziejach ludzkości i wprowadziło coś, o czym już dawno z NN marzyliśmy. Mianowicie: zakup biletów przez internet. Dotychczas można było co najwyżej zarezerować bilet, ale odebrać je trzeba było i tak w kasie, odstawszy wcześniej swoje. Tym bardziej w godzinach kinowego szczytu, czyli w piątki wieczorem - które są niestety naszą ulubioną porą:) W każdym jednak razie, rezerwacje trzeba odbierać najpóźniej pół godziny przed seansem i parę razy udało się nam 'spóźnić' po odbiór biletów (tak bardzo 'zajęci' byliśmy czekaniem w kilometrowej kolejce).

No i przyszedł ten dzień... Dzień, który zapamiętamy na długo. Premiera najnowszego Bonda:))) Wchodzę sobie na stronę N_U_K (nie mylić z Nową Umową Kapitałową:)) z zamiarem rezerwacji biletów, a tu obok przycisku 'rezerwacja' jest przycisk 'kupuj i drukuj'. Normanie mowę mi odjęło, a jak już odzyskałam, zawołałam NN, coby też go na chwilę przytkało z zaskoczenia:))

Bileciki kupiliśmy. W kinie zjawiliśmy się 5 min przed seansem, zadowoleni, że jeszcze tylko kupimy pop corn i zasiądziemy w fotelach. Ale nie dane nam było... W prawdzie przed kasami z biletami kolejek praktycznie nie było, ale w barze kolejki były ogromne. Plus był jeden - świeży pop corn:)) W każdym razie, po odstaniu 10 min. w kolejce do baru należało przetransportować się na koniec nie krótszej kolejki do osób, które sprawdzały bilety i wpuszczały do sal.

Nie jestem w stanie do końca wytłumaczyć powodu tych ogromnych kolejek. James Bond? Sobota wieczorem w długi weekend? Bilety, które można kupić przez internet (no ale w kolejce większość ludzi miała normalne)? Pojęcia nie mam. W każdym razie, prawie udało się nam pobić nasz pop cornowy rekord, który polega na tym, żeby jak najszybciej ten pop corn pochłonąć. Z reguły kończymy w ciągu pierwszych dziesięciu minut filmu (wiecie, trailery filmów, puszczane przed filmem właściwym są bardzo zajmujące:)), czasami kończymy jeszcze na reklamach. W sobotę prawie udałoby się nam zjeść ten pop corn jeszcze przed wejściem na salę...:)))

A Bond? Cały film biega wściekły, nie pije martini, nie przedstawia się ładnie, nie śpi ze swoją 'dziewczyną'. Jeździ głównie Range Roverem, bawi się ciągle komórką i kilka razy przeczy grawitacji.

Ale w dalszym ciągu jest zabójczo przystojny... :))

2008-11-03

.

Jak to zwykle bywa z moimi planami, również ten z poprzedniej notki nie wypalił:) Ale to było do przewidzenia:))

W pracy góra roboty. W domu góra roboty - (czyli np. góra naczyń do pozmywania czy góra prania do wyprasowania). W szkole - również góra roboty, tyle, że nie zdaję sobie pewnie nawet sprawy z tego, jak wysoka:)

A podczas dzisiejszego komitetu kredytowego zauważyłam, że w modzie są paski na krawatach Bardzo_Ważnych_Panów_W_Banku:)

2008-10-28

.

Mam plan - będę wstawać godzinę wcześniej i pisać pracę. Po powrocie z pracy (znaczy się: z Fabryki) nie mam już siły na nic, tak więc jedynym sposobem na obronienie się jeszcze przed wakacjami są poranki z systemem bankowym w Chinach.

Zobaczymy, co z tego będzie...:)

2008-10-26

Filmowy weekend

Jakoś długo nie było w kinach dobrych filmów akcji, a jak już pojawiło się coś ciekawego na horyzoncie, to od razu hurtem ze trzy albo i cztery filmy. W zeszły piątek odbyliśmy pielgrzymkę do domu, tak więc w ten weekend trzeba było nadrobić zaległości i pójść na dwa filmy:)

W czwartek poszliśmy na 'Eagle eye', który już jakiś czas temu zachęcił mnie ciekawymi trailerami. Film nawet niezły, chociaż trochę mnie jednak rozczarował - spodziewałam się ciekawszego zakończenia, a nie czegoś na pograniczu science fiction. Ale mogłoby być, nie żałuję czasu spędzonego w kinie.



Z kolei wczoraj... wczoraj poszliśmy na Maxa Payne'a, pomimo marnych recenzji. Twórcom filmu trzeba przyznać, że dobrze uchwycili klimat gry - sfilmowano na przykład stację metra, od której zaczyna się gra. Piękne są też niektóre zdjęcia - wirujący w powietrzu śnieg czy kule przecinające wodę, w której pływa Max. Film sprawia jednak wrażenie statycznego, a nie tego spodziewają się ludzie idący do kina na film akcji. Myślę też, że większość scen, ujęć, czy sposobów filmowania (mam tu na myśli słynny 'bullet time') będzie niezrozumiałe dla tych, którzy nie grali w grę. Chociaż może tacy w ogóle się na film nie wybiorą:)



To nie koniec moich zarzutów. Spodziewałam się większej roli Olgi Kurylenko (która wyjątkowo upodobała sobie tego typu filmy - pojawiła się już jako dziewczyna Hitmana, pojawi się - jako dziewczyna Bonda), tymczasem panna ginie zaraz na początku (ale spokojnie, panowie, zdążyła się wcześniej rozebrać:))). Pozostałym postaciom również czegoś... brakuje. Wszystko płaskie. No a największą porażką filmu są... z resztą, co ja będę pisać. W każdym razie - znów wątki science fiction, jakby już nikt nie potrafił zrobić normalnej strzelanki, bez żadnych potworów, tajemnych mocy i superkomputerów opanowujących świat.

Reasumując - zobaczyć można. O ile ktoś grał w grę. Bo jeśli nie, to można się wynudzić...:)

Ale już za dwa tygodnie... Bond. James Bond:)

2008-10-25

'Englishman in New York'

Jesteśmy ze sobą już pięć lat. Rok w tej samej szkole, dwa lata w dwóch odległych od siebie miastach i kolejne dwa - już w tym samym. 60 miesięcy razem. Długo:)
Data została już wyznaczona... :)
Jednym z prezentów z okazji 'drewnianej' rocznicy jest oczywiście książka z tekstami Stinga. Specjalnie dla tych, którzy szukają, a znaleźć nie mogą - oto polskie tłumaczenie 'Englishman in New York' (przekład: Lesław Haliński):

Nie piję kawy, kochanie, ja piję herbatę
Lubię tost z przypieczoną skórką
A kiedy mówię, słyszysz to w moim akcencie
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Widzisz, jak idę Piątą Aleją
Z laską w dłoni
Mam ją zawsze przy sobie
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku

Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku

Jeśli - jak ktoś powiedział - maniery świadczą o człowieku
To on jest dziś bohaterem
Trzeba charakteru, żeby z uśmiechem tolerować nieuctwo
Bądź sobą, nieważne, co mówią inni

Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku

Skromność i przyzwoitość mogą zapewnić rozgłos
Możesz oazać się wyjątkiem
Łagodność i umiar to obecnie cechy rzadkie
W nocy świeczka jest jaśniejsza od słońca

Nie mundur czyni mężczyzną
Czy pozwolenie na broń
Staw czoło wrogom, unikaj ich, jeśli możesz
Dżentelmen odchodzi, ale nigdy nie ucieka

Jeśli - jak ktoś powiedział - maniery świadczą o człowieku
To on jest dziś bohaterem
Trzeba charakteru, żeby z uśmiechem tolerować nieuctwo
Bądź sobą, nieważne, co mówią inni

Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku


Książkę można kupić np. tutaj.

2008-10-06

.

Wielkie Miasto pojechało na wakacje. Wreszcie. Wielkie Miasto - w sensie my: ja i mój NN (Najukochańszy Narzeczony:)). Jak mnie ktoś pyta, gdzie byliśmy, to odpowiadam 'wszędzie'. Tak jest najkrócej:)

Generalnie rzecz biorąc na temat tej wypawy możnaby pisać godzinami. W końcu 3,5 tys. km samochodem:) Ale w dużym skrócie:

Z Polski pojechaliśmy na Węgry. Przez Czechy i Słowację (wiadomo czego się spodziewać).

Węgry to normalnie Ameryka w porównaniu z Polską. Oczywiście chodzi mi o drogi. Piękne, nowiutkie autostrady. Autostrady ciągnące się przez pustkowia. Wszędzie jak okiem sięgnąć potwornie pusto. Normalnie żywego ducha, ani jednego światełka:)
Budapeszt trochę nas rozczarował. Owszem, zabytki super, widać, że miasto nie było aż tak zniszczone podczas wojny jak np. Warszawa. Ale na ulicach widać było śmieci, na murach grafitti, w przejściach podziemnych - stragany. Ale metro - trzeba im przyznać - mają najstarsze w Europie kontynentalnej! Jedzenie - papryka chyba w każdym daniu:)

Z Węgier postanowiliśmy udać się do Bułgarii - przez Rumunię i Serbię. Już jednak na granicy Węgiersko-Rumuńskiej pierwszy zgrzyt - Rumuni. Chmara brudnych ludzi wyłudzających kasę. 20 euro za 'umycie szyby' - czyli de facto haraczu za puszczenie samochodu bez wybicia tejże! Jeśli więc musicie kupić winietę (5 euro za jazdę po autostradach, których nie widziałam), to zróbcie to gdzieś dalej - byle nie na granicy. Granicę przejedźcie bez zatrzymywania. Z resztą, później też strach - miasta to w zasadzie same getta - ładnych dzielnic po prostu nie ma. Drogi - koszmar. Skrzyżowania w centrum miasta - kojarzycie słynny filmik 'skrzyżowanie w Teheranie'? Bingo. Poza miastami - smutne, puste pola. Pojechaliśmy więc - nie zatrzymując się - do najbliższego przejścia granicznego z Serbią. Tam okazało się, że nie mamy jakiegoś super ważnego ubezpieczenia, a bez ubezpieczenia to oni nas nie puszczą. Ubezpieczenie - 130 euro. No to ładnie podziękowaliśmy za tę rozrywkę i zawróciliśmy. W międzyczasie podjęliśmy też decyzję, że nie pchamy się dalej do Bułgarii - bo może i wybrzeże jest ładne, ale reszta Bułgarii może wyglądać tak jak Rumunia. W przewodniku wyczytałam coś o ubikacjach na stacjach benzynowych - dziurach w podłodze. Ubikacje te pamiętam z wyjazdu do Grecji, właśnie z granicy rumuńsko-bułgarskiej. W moich wspomnieniach z tych dziur w podłodze wyłaziły karaluchy. Czyli - skoro piszą o tych ubikacjach w przewodniku - dużo się w ciągu tych dziesięciu lat nie zmieniło...

Tak więc z Rumunii trafiliśmy znowu na Węgry. Dało nam to możliwość pojechania nad Balaton (pozdrawiamy łabędzia, którego to karmiliśmy tam bułką! :)).

Dalej - Słowenia. Kraj jeszcze ładniejszy od Węgier - może dlatego, że bardziej urozmaicony, pagórkowaty. Czyściutki, zadbany. Piękne drogi. Ljubljana - mała, nie robiąca zbytniego wrażenia jako całość, ale starówka przepiękna. Będę mile wspominać pchli targ - takiego nie widziałam jeszcze nigdzie!

Włochy. Wiadomo - jakie są każdy widzi. Triest - zwykłe włoskie miasto. Wenecja - mistrzostwo świata. O tej porze roku nie śmierdzi (bo podobno w szczycie sezonu zapach nie do zniesienia), ale turystów ciągle chmara. Jezioro Garda - przepiękne widoki, warto było trochę pobłądzić przy zjeździe z autostrady i przejechać się malowniczą trasą wzdłuż jeziora. W jednej z miejscowości nakarmiliśmy chlebem chyba wszystkie kaczki/mewy/wróble zamieszujące to jezioro - zeżarły nam cały bochenek plus dwie duże bułki!

Austria - tu poczuliśmy się prawie jak w domu. Ale w Austrii byliśmy tylko przejazdem:)

Niemcy - wiadomo:) Najlepsze i jedyne bezpłatne autostrady w Europie:) Monachium - nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, może jednak było to wynikiem kiepskiej pogody?

Podsumowując - trochę nas ten wyjazd nauczył. Przede wszystkim tego, że Rumunii (i pozostałym krajom 'bardziej na wschód') należy dać jeszcze minimum 10-15 lat na ogarnięcie. Po drugie, że Polska to też musi być trzeci świat dla takiego Niemca czy Austriaka (bo jak nazwać kraj, w którym nie ma autostrad, a jeśli jakaś już jest, to trzeba zapłacić 2 razy po 11zł za 62 km autostrady, która na większości długości jest redukowana do jednego pasa?!). I choć jest u nas lepiej niż w Rumunii, to jednak gorzej niż w Czechach, Słowenii, na Słowacji czy na Węgrzech, tak więc więcej krajów już jest przed nami niż za.

Polska przywitała nas deszczem, informacjami o kryzysie finansowym i o tym, że pewnie zabiorą nam Euro 2012... Tak więc 'back to reality' ... :))

2008-07-26

.

W Wielkim Mieście - wielkie zmiany. Oprócz nowego mieszkania dostałam też nową pracę - Wcale_Nie_Tak_Duży_Bank postanowił, że bardziej mu się przydam na troszkę innym stanowisku, dlatego też postanowił mnie awansować i zatrudnić na umowę o pracę:) Już nie będę ostatnia w łańcuchu pokarmowym. Raczej przedostatnia:))

W Wielkim Mieście zaczynamy doceniać przydatność najprostszych sprzętów. W nowym mieszkaniu brakuje wszystkiego - musimy więc to 'wszystko' sukcesywnie kupować. Od jakiegoś tygodnia na przykład wzdychałam do deski do prasowania - kto nigdy nie musiał wyprasować koszuli lub spódnicy na łóżku czy stole, ten tego nie zrozumie;) Dzisiaj jednak ją kupiliśmy - tak więc zaraz z tego szczęścia wyprasuję wszystko, co się da! :) Absolutnie niezbędne okazują się też żaluzje - szczególnie gdy słońce budzi człowieka już o szóstej rano, przypiekając mu łydki i stopy (a później, przesunąwszy się - również uda i... no wiecie, dalsze części ciała:)). Albo po południu, gdy w drugim pokoju po prostu nie da się wytrzymać z tego gorąca, a żeby obejrzeć jakiś film trzeba zakryć okno kocem;)

Taaaak, diabeł tkwi w szczegółach;))

2008-07-21

Santana

Od dłuższego czasu przymierzałam się do napisania recenzji koncertu Santany. Normalnie należy odczekać kilka dni, żeby zachwyt opadł i żeby można było krytycznie spojrzeć na całokształt. Ja czekałam, żeby móc spojrzeć bezkrytycznie.

W dwóch słowach? Rozczarował mnie. I nie chodzi już nawet o to, że szłam na ten koncert lekko 'wymęczona'. Bo mieszkanie, dla którego oglądania zrezygnowaliśmy z supportów, zostało wynajęte 10 min. przed naszym przybyciem na spotkanie. Bo przemokliśmy do suchej nitki idąc to mieszkanie oglądać. Bo taka zziębnięta i przemoczona próbowałam dodzwonić się do organizatora koncertu lub kogoś z obsługi stadionu z pytaniem, czy koncert jeszcze trwa (a mogli go przerwać, bo burza była przeogromna), ale nikt nie raczył się odezwać (a telefony musiały się tam urywać, bo co chwilę było zajęte).

Oczywiście, Carlos był super. Zespół był super. Ale czegoś tam brakowało... Przede wszystkim, nie było kontaktu z publicznością. Najczęściej bowiem wokalista (bądź ktoś tam inny ważny na scenie), coś tam do publiki powie. Polacy nie gęsi, ale ci, którzy na koncerty chodzą w większości angielski znają. Z dowcipów się śmieją. Więc w czym problem? A Santana raczył tylko przedstawić swój zespół, i to w połowie koncertu! Co z resztą pozbawione było spontaniczności, widać, że wszystko skrupulatnie wyreżyserowane.

Po drugie, ze swoich 'hiciorów' zagrał może kilka piosenek z 'Supernatural'. Ale nie było na przykład słynnej 'Samby Pa Ti'. Grano głównie piosenki z najnowszej płyty (której szczerze mówiąc nie miałam jeszcze okazji przesłuchać). Chociaż muszę mu przyznać - nie spodziewałam się, że piosenki w oryginale śpiewane przez gwiazdy zostaną tak świetnie wykonane przez wokalistów Santany. Swoją drogą, niezłą ekipę ze sobą targa - trzech perkusistów, klawiszowca, dwóch (oprócz niego) gitarzystów, dwóch wokalistów... Jeszcze coś tam było, ale z mojego fyrtla ciężko mi było dojrzeć:))

Sprawa trzecia, to nagłośnienie. Po przeczytaniu recenzji koncertu 'The Police' miałam nadzieję, że nie będzie pod tym względem tak źle. Jasne, wiedziałam, że koncert na stadionie idealny być nie może, no ale bez przesady... Po półgodzinie spędzonej w pobliżu sceny mogę śmiało powiedzieć, że dźwiękowiec dał ciała, skoro każde uderzenie perkusisty w werbel czułam we własnym żołądku.

Sprawa czwarta - telebimy. Bo gdy po owej półgodzinie walenia werblem w moim brzuchu i stania na palcach (minusy bycia kurduplem - wszyscy mi zawsze zasłaniają) postanowilismy usiąść dalej na trybunach, z oglądania Santany zostało nam tylko oglądanie Santany na telebimie. Minus telebimu był jednak taki, że telebim miał opóźnienie w stosunku do tego, co się działo na scenie, czyli także do dźwięku. Co czyniło oglądanie obrazu na nim wyświetlanego lekko irytującym. Jak na mój gust mogli sobie te telebimy podarować.

Reasumując - wykonanie zaproponowanych piosenek doskonałe, Santana w świetnej formie, wszystko super. Ale nie było tej magii koncertu, nie było więzi z widzem... No a przecież po to się chodzi na koncerty...

2008-07-13

.

Pamiętacie grę 'Sokoban'? Chodziło się takim ludzikiem po labiryncie i przepychało pudła... No więc tak właśnie wygląda nasze nowe mieszkanie (jednak wynajęte, nie kupione). Na przykład, żeby wejść do łazienki, trzeba zastawić górą pudeł drzwi do kuchni. Żeby przejść przez pokój, trzeba zrobić slalom gigant między pudłami, pudełkami, blatami biurek, stolikiem i innymi dziwnymi rzeczami. Swoją drogą, nie wiedziałam, że posiadamy z Matim tyle rzeczy.

W każdym razie, przepchnęliśmy już większość szaf na swoje miejsce, rozpakowałam też kuchnię... Teraz 'tylko' upchnąć te rzeczy po szafach i jesteśmy 'w domu' :))

A wczoraj, to była akcja! Pobudka o szóstej, bo o dziewiątej miała przyjechać ekipa przeprowadzkowa. Zamówiliśmy przeprowadzkę w wersji minimum (bo wersja standardowa według pobieżnej wyceny Pana_Z_Firmy_Przewozowej miała kosztować 1000-1200zł) - czyli o dziewiątej mieliśmy już na nich czekać na dole z większością rzeczy, oni przyjeżdżają, wynoszą meble, ładują zniesione przez nas pudła i jedziemy. W miejscu docelowym wnoszą meble, wypakowują nam rzeczy i wnoszą tyle, ile zdążą przez dwie godziny (bo za tyle musieliśmy zapłacić z góry). Z resztą biegamy sami.

No więc zaczęliśmy nosić wczoraj te rzeczy. A wczoraj było w Warszawie dosyć gorąco (30 stopni:)) - po dwóch kursach z trzeciego piętra byliśmy więc totalnie mokrzy. Na moje szczęście ktoś musiał w pewnym momencie zostać na dole i zacząć pilnować tych rzeczy, bo o ile stertę ciężkich książek o scalaczkach można zostawić na klatce, to już za sprzętem grającym i komputerem byśmy tęsknili;)) Tak więc od pewnego momentu Mati ganiał po tych schodach już sam.

Ekipa przeprowadzkowa okazała się być dwoma młodymi chłopakami, niepozornymi w zasadzie, ale w typie raczej białych naciągniętych skarpetek adidasa, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Pierwsze dwa kursy zrobili dosyć szybko, bez większej zadyszki. Ale później nawet po nich widać było zmęczenie...;)

Generalnie uwinęliśmy się w 1h 40min, ze wszystkim:) Pomogli nam ponosić rzeczy do nowego mieszkania, tak więc na miejscu robiłam raczej za stacza niż za tragarza:)

Porobiłam też całą masę zdjęć, planuję zrobić galerię w stylu przed/po, ale to dopiero jak uda mi się znaleźć kabelek od aparatu. Nie wiecie, w którym pudle może się znajdować...? ;))

2008-06-22

'There's one thing I want you to know now before I pack my bags and go...'

Przez cały tydzień miałam taki plan na weekend: najeść się tabletek na alergię i pójść spać. Tabletek w tygodniu nie jadłam coby nie przysnąć podczas nauki do egzaminów bądź też samych egzaminów (co wcześniej prawie mi się przydarzyło). No i zjadłam sobie wczoraj tę wymarzoną tabletkę, po czym o 16 mnie siekło i odpłynęłam. Obudziłam się dzisiaj o 9...:))

A w piątek, moi drodzy... Santana! Czekam na ten koncert od co najmniej dziesięciu lat. Bilety kupiłam w marcu czy w lutym. To już w piątek:))

2008-06-14

Gust warszawskiej 'elyty' :)

Upały odrobinkę zelżały, więc przestałam się rozpływać:) Chociaż, niewątpliwym plusem upałów były te wszystkie sukienki, które mogłam nosić - i to bez jakichś tam sweterków czy płaszczy na wierzch, które to okropnie te sukienki zakrywają:)

Udało mi się też podbić serca okolicznej 'elyty'. Wyobraźcie sobie, zostałam skomplementowana dwa razy jednego dnia, ha! Komplement numer jeden został wypowiedziany przez jakiegoś starszego (lekko 'nieświeżego', ale pomińmy ten fakt;)) pana, który to stwierdził, że mam 'piękne nóżki' :)) Co jak co, ale nóżek to ja pięknych nie mam, no way. Parę innych części ciała może i owszem, ale nóżki nie wyszły mi zbyt piękne (no bo jakim cudem taki kurdupel jak ja może mieć piękne nogi:)). Tak więc usłyszawszy ów nieoczekiwany komplement zaśmiałam się tylko i grzecznie podziękowałam. Na co pan dodał jeszcze: 'no i masz czym oddychać' :D Zastrzelił mnie, serio;))

Drugi komplement, praktycznie w tym samym miejscu, kilka godzin później. Również starszy pan, który ma w zwyczaju przesiadywać przed domem ze swoim psem. Przesiadywać i najwyraźniej rozmawiać z psem, bo słyszałam, jak powiedział do niego: 'patrz piesiu, jaka ładna dama idzie' :)) Tego też jeszcze nie było! :) Swoją drogą, ciekawa jestem, czy 'piesio' odpowiedział swojemu panu twierdząco, bo tego już nie wychwyciłam:))

2008-06-10

O książek wydawaniu

Jak wynika z poczynionych przeze mnie obserwacji, w świecie nauki istnieją dwie strategie, jeśli chodzi o wydawanie wszelkich publikacji.

Pierwsza z nich jest swoistym zaprzeczeniem - wydawałoby się oczywistej - zasady, że aby sprzedać książkę należy wydać książkę. I to nie tylko raz, w ogromnym nakładzie stu egzemplarzy, ale przynajmniej raz do roku, albo chociaż wtedy, gdy już w całym mieście nie da się kupić ani jednego egzemplarza. Ale najwyraźniej sprzedaż książek jest tak nieopłacalna, że nie warto się w ten temat zagłębiać. Książkę należy więc opublikować w jak najmniejszym nakładzie, takim, żeby wystarczyło dla kilku bibliotek i księgarń (ale góra po dwa egzemplarze!). Przecież i tak nikt tego nie kupi, no bo po co. Chodzi jedynie o to, żeby istnienie książki zostało odnotowane w kilku miejscach, no i żeby można było później studentom w czasie wykładu przedstawić daną pozycję jako lekturę obowiązkową. To nic, że będą musieli objechać pół miasta, żeby znaleźć ostatni egzemplarz w jakiejś zapomnianej przez wszystkich księgarni, albo dzień przed egzaminem tworzyć komitet kolejkowy na skorzystanie z tej jednej jedynej książki wysłanej do uczelnianej biblioteki. Nikt nie powiedział, że studiowanie ma być łatwe.

Druga strategia jest jeszcze bardziej przewrotna. Stosowana najczęściej przez wykładowców Przedmiotu_Który_Wszyscy_Muszą_Zaliczyć na pierwszym roku Studiów_Wiedzy_o_Czymkolwiek. Wykładowcy piszą i wydają książkę najczęściej marnej jakości, po czym obwieszczają, że egzamin będzie układany na podstawie owej publikacji licząc na to, że wmożony popyt na ich książkę sprawi ich bajecznie bogatymi. Ale czasami wzmożony popyt na książkę powoduje, iż biblioteki postanawiają tych książek zakupić więcej niż dwie, więcej, wypożyczają je nawet do domu. Studenci pracowicie je kserują. Część natomiast jest ambitna i postanawia zgłębić temat wykładu, ale korzystając z książek lepszych merytorycznie. W takim wypadku wykładowca musi podkręcić śrubę: oświadcza na przykład, że za oryginalną publikację (nie ksero!) leżącą na stoliku podczas egzaminu daje pół oceny więcej. Albo lepiej - wpuszcza na egzamin tylko studentów z ową książką w łapkach.

Podczas studiów spotkałam się z obiema strategiam. Nie wiem, która jest gorsza i bardziej uciążliwa...

PS. Nie zgadniecie - wciąż się rozpływam:)

2008-06-09

Gorąco...

Rozpływam się. Zmieniłam czarną sukienkę na białą licząc, że trochę pomoże to w wytrzymywaniu wysokich temperatur, ale albo nie pomogło wcale, albo dzisiaj było cieplej, niż tydzień temu. Jedynym jasnym światełkiem są buty, które to sobie wczoraj nabyłam - buty tak wygodne, że można w nich biegać w upał po całej Warszawie. Za tydzień, gdy się zupełnie zakurzą (buty w kolorze kremowym!), będę pewnie psioczyć, że muszę je umyć. Ale to dopiero za tydzień.

A dzisiaj jadąc tramwajem widziałam pana w czerwonym sportowym kabriolecie (na oko wyglądało mi na Ferrari, ale pewna nie jestem - w każdym razie coś ferraripodobnego), w słomianym kapeluszu kowbojskim. Ma się tę fantazję...:)))

2008-06-04

Rozpływam się...

W Wielkim Mieście gorąco. Wszystkie moje 'pracowe' sukienki są w bardzo praktycznych 'pracowych' kolorach - czytaj czarne albo ciemno szare. Kolor staje się bardzo niepraktyczny gdy jest 30 stopni i na niebie ani jednej chmórki. Do tego dorzućcie rajstopy i wysokie obcasy - genialne narzędzie tortur!

Dzisiaj natomiast robię wszystko, żeby nie wychodzić z domu. A więc: zrobiłam sprzątanie, przyjęłam Pana_Z_Kablówki (mieliśmy problemy z internetem), teraz robię ciasto. Staram się też zrobić zadania na portfel inwestycyjny banku, ale nie bardzo mi idzie. Jakoś nie mogę się zmobilizować do wysiłku intelektualnego, nie w ten upał.

A najgorsze jest to, że nie można nawet uchylić okna. To znaczy można, ale wraz ze świeżym do pokoju wleciałoby pełno pyłków, a pyłki, możecie mi wierzyć, stały się w ostatnich dniach bardzo aktywne. 

Właśnie się zorientowałam, że napisałam prawie całego posta, a tu ani jednej, uśmiechniętej buźki:)) Chyba temperatura rzeczywiście daje się we znaki;))

2008-05-19

A tak przy okazji mojego nowego komputerka...:)

Nigdy nie pytaj komputerowca, jaki ma komputer. Jeśli używa Maca, sam się pochwali. Jeśli nie, po co wpędzać go w zakłopotanie.
Tom Clancy

2008-05-18

Niemoc tfu!rcza

Napisałabym coś ale... mi się nie chce:)

Odnoszę wręcz wrażenie, że dużo łatwiej jest pisać bloga w stylu "nikt mnie nie kocha". Albo inaczej - dużo łatwiej znaleźć czytelników takich wywodów, bo nieszczęście ludzkie zawsze znajdzie sobie więcej czytelników. A więcej czytelników to łatwiejsze pisanie - bo człowiek jest istotą próżną i chciałby być zauważany;)

Co tam w Wielkim Mieście? Pada. Na szczęście, jest weekend, więc nie trzeba nigdzie się ruszać. Miałam ochotę wybrać się wczoraj na Noc Muzeów, jednak opatrzność nade mną czuwała i zaniechałam tego pomysłu. Szczęście, bo w muzeach były podobno tłumy, a ja nie jestem zwolenniczką tłoczenia się gdziekolwiek i uczestniczenia w zbiorowym sprincie po muzealnych salach. Wybiorę się w innym terminie;))

W pracy constans. A constans nie znaczy bynajmniej spokojnie - u Pawła na biurku góra sprawozdań finansowych do wprowadzenia, a kolejne napływają. W międzyczasie staram się napisać annual review, które to skończyć mam do końca maja, a 'w zasadzie to szybciej, bo we Wrocławiu już szykują kolejną transakcję i będziesz się nią zajmowała'. Super, wreszcie pojawia się szansa na 'pobycie analitykiem', a ja nie bardzo mam kiedy;)) Plus jest taki, że przyjęli kilka nowych osób, teoretycznie więc nie jestem już na końcu łańcucha pokarmowego. No, ale zobaczymy;)

Na koniec pokażę Wam, jak to się ostatnio odchamiam:)



Katie Melua. Zdjęcie robione, oczywiście, z przedostatniego rzędu, ale spoko, jak już zostanę prezesem banku ( :D ), to siądziemy sobie i w pierwszym;))



Ten pan w środku to Robin Cook. Tak tak, ten od trillerów medycznych. Podpisał nawet dla mnie książkę i uścisnął rękę (powiedział, że mam bardzo zimne dłonie, czy to coś znaczy?:)). W każdym razie, spotkanie świetne, facet świetny, ale tłumacza należałoby odstrzelić:)

2008-04-26

Untraceable


Z reguły do kina chodzimy w piątki, ale ostatnio siedzę w pracy do późna albo oglądamy wieczorami mieszkania - dlatego po wyjściu z banku mam ochotę jedynie doczołgać się do łóżka i tam pozostać do rana dnia następnego;) Ale jako, że stężenie popcornu we krwi spadło dziś do bardzo niebezpiecznego poziomu, trzeba było zaległości kinowe nadrobić (w sumie, jakie zaległości - odliczając niezjadliwą papkę to w kinach prawie nic nie ma:)).

Padło na 'Untraceable' (po polsku będzie chyba 'Nieuchwytny' - nawet nie staram się zapamiętywać polskich tytułów, bo większość z nich nie ma po prostu sensu). Do wyboru mieliśmy jeszcze 'Horton słyszy ktosia' :) Swoją drogą, zaraz na początku naszego 'chodzenia' (prehistoria:)) z Matim nie mogłam go namówić na wybranie się do kina właśnie na kreskówkę. Dla niego film rysunkowy był dla dzieci, a pojawienie się w sali kinowej wypełnionej wrzeszczącą dzieciarnią było zupełnie poniżej jego godności. Dla mnie kreskówka to film taki jak każdy inny - do dzisiaj znam na przykład część kwestii z 'Króla Lwa' (pozostałości po oglądaniu bajek z młodszym bratem:)), 'Król Lew' jest też jednym z niewielu filmów, na których płaczę (z resztą, NIE JA JEDNA).

Po długich namowach udało mi się go wreszcie zaciągnąć na jakąś bajkę. Musiał być bardzo mną zauroczony, że zgodził się pójść na taki niemęski film:)) W każdym razie, po obejrzeniu kilku kreskówek (m.in. 'Shreka', 'Epoki Lodowcowej', 'Czerwonego Kapturka') stał się prawdziwym fanem. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo pomysł wyjścia na 'Horton słyszy Ktosia' wyszedł właśnie od Matiego:)) Opatrzony kometarzem: 'no przecież dawno nie byliśmy na żadnej kreskówce' :))

Faceta można wszystkiego nauczyć (to tylko kwestia czasu:)).

Ale, wracając do 'Untraceable'... Nawet niezły film. Taki w stylu: 'FBI próbuje złapać seryjnego mordercę'. Tym razem morderca jest niezwykle cwany - na swojej stronie zamieszcza relację 'na żywo' z zabijania swojej ofiary. Czym więcej osób jest zalogowanych, tym osoba szybciej ginie...

Co w tym filmie jest takiego niezwykłego? Pewnie przerażające przesłanie, że internet staje się okropnym medium, w którym każdy wrzucony filmik może zostać powielony tysiące razy i umieszczony na tysiącach serwerów - i w pewnym momencie nie mamy już wpływu na to, gdzie on się znajduje i ile osób może go obejrzeć. Nikt nie jest w stanie zapanować nad zawartością internetu - to są już nie tylko filmiki z amatorskimi popisami wokalnymi, ale też z seksem i przemocą. I co najgorsze, takie są najchętniej oglądane... Niestety, żyjemy w czasach, w których żeby kogoś zniszczyć wystarczy wrzucić kompromitujący go filmik na youtube - reszta zrobi się sama...

2008-04-18

Zmiany, zmiany...

Duuużo zmian:))

Po pierwsze primo - zaręczyłam się:) Zostałam nawet zmuszona do noszenia pierścionka. Ja i pierścionek, wyobrażacie sobie? Jeszcze nie zwariowałam, chociaż to już prawie miesiąc:)

Po drugie primo - kupujemy mieszkanie. Kupowanie mieszkania (na kredyt, oczywiście:)) to temat na osobną notkę, ba, na osobnego bloga nawet:)) W każdym razie. jesteśmy na etapie poszukiwań odpowiedniego mieszkania. Planowany termin przeprowadzki - lipiec/sierpień 2008 ;)

Po trzecie primo, kupiłam sobie nowy, piękny komputerek, z którego właśnie piszę:))

Po czwarte primo - potwornie jestem zmęczona (ale to akurat nic nowego:)), więc zmykam spać. Dobranoc;))

2008-04-15

Austrii ciąg dalszy;)

Jeśli martwiliście się, że śniegu nie ma tu w ogóle, to niepotrzebnie;) Śnieg jest, nawet w dużych ilościach (coś z półtora metra), ale od naszej wioski trzeba było przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów aby wspiąć się na naszą górę. Wygląda to dosyć śmiesznie - wszędzie zielono, wiosennie, aż tu nagle wyrasta wielka góra z zupełnie białym szczytem. I na odwrót - zjeżdżasz ośnieżonym stokiem, wokół wielkie zaspy, a w dole zielone pola:)

Hochkar, czyli góra, z której mieliśmy zjeżdżać to w rzeczywistości kilka szczytów przysypanych śniegiem, mających ok. 1800 m.n.p.m. Tras jest co najmniej kilkanaście; wyciągów co najmniej kilka. Nie jeździliśmy wszystkimi: z miejsca, z którego 'startowaliśmy' chodziły trzy wyciągi i to nimi się poruszaliśmy.

Pierwszym naszym dniem na stoku była sobota, przez co na stoku było pewnie trochę więcej ludzi niż w tygodniu. Nie udało się nam zaparkować zaraz pod wyciągiem, ale gdy już z całym rynsztunkiem doszliśmy pod wyciąg uderzyło nas jedno: zupełny brak kolejek. Może co trzeci wagonik jechał pod górę z jakimś pasażerem. Stoki świeciły pustkami, mimo świetnych warunków i znakomitej pogody. Dzięki temu można jeździć w zasadzie bez przerwy, co skutkuje dosyć szybkim zmęczeniem i ewakuacją ze stoku większości narciarzy już po kilku godzinach. Trudno się przyzwyczaić, jeśli dotychczas jeździło się systemem 'dziesięć minut jazdy - czterdzieści minut w kolejce - pięć minut na wyciągu' ;)

Od wtorku natomiast słońce daje się nam we znaki. Szczególnie mi;) Opaliłam sobie paszczę tak potwornie, że nic innego nie robię tylko smaruję się balsamem i próbuję ukryć przed spojrzeniami tubylców:)) No ale nic, może kiedyś przejdzie;))

Generalnie jechaliśmy tutaj z Matim pewni, że Austria jest okropnie droga i przez ponad tydzień będziemy się żywić tylko jedzeniem przywiezionym z Polski. W sumie jednak pozytywnie się rozczarowaliśmy: ceny nie są jakieś nokautujące - na przykład za dwie smażone kiełbaski i wielką porcję frytek zapłaciliśmy 3,6 euro - można się najeść:) Ceny na stoku są odrobinę wyższe, ale nie odbiegają zbytnio od cen na polskich stokach;))

Pierwszego dnia na obiad poszliśmy do jednego z tutejszych pub'ów. Oczywiście kelner nie mówił po angielsku (a była to druga osoba, z którą próbowaliśmy w tym języku tutaj rozmawiać, przez co byliśmy później dość długo przekonani, że nieznajomość angielskiego jest tutaj normą), przez co z niemieckojęzycznym menu musieliśmy radzić sobie sami. Swoją drogą, nie widzieliśmy jeszcze tutaj dwujęzycznych menu, które wydają się być normą w Polsce. W każdym jednak razie z pomocą słownika udało nam się ustalić, że 'pommes frites' to frytki, a 'fisch' to ryba, więc zdecydowałam się na danie którego nazwa brzmiała mniej więcej 'fisch-coś tam und pommes frites'. Pomyślałam - nawet jeśli ta ryba okaże się niezjadliwa, to będą frytki. A frytki to frytki, zepsuć ich nie można;) Mati wziął 'wurst und pommes frites', nie wiedząc zupełnie co to ten 'wurst', ale chyba wychodził z podobnego założenia co ja. W sumie zamówiliśmy dobrze, bo moje 'fisch-coś tam' okazało się być paluszkami rybnymi (może być!), a owe 'wurst' - smażonymi kiełbaskami:)

Po kilku dniach spędzonych w Austrii potrafię już złożyć piękne zamówienie 'ajn wiener sznicel und cwaj kokakola!' Prawda, że podróże kształcą? :)))

2008-04-05

Ferie;)

Jesteśmy w Austrii! ;)

Ale od początku. Przyjechaliśmy wczoraj, koło 21, po kilkunastu godzinach jazdy. Mati ani nawet na chwilę nie pozwolił odebrać sobie kierownicy, ale może nawet to i dobrze, bo nie wiem, czy wytrzymałabym psychicznie spotowe Audi przemykające koło nas 200km/h:) Generalnie tutaj w Austrii wszyscy mają lepsze samochody. Nie mówiąc już o drogach, drogi bowiem to zupełnie inna jakość; taka zwykła, oznaczona na mapie jako lokalna (taka 'najcieńsza z cienkich':)) wygląda porównywalnie do naszej szosy bydgoskiej;) Autostrady to trzy albo i cztery pasy w jedną stronę (oczywiście nie ma czegoś takiego, jak dziury w drodze, co jest przecież nieodłączną częścią naszych dróg:)). Ale, że Austriacy będą mieli ładne drogi to wiedzieliśmy (chociaż wiedzieć a zobaczyć na własne oczy to zupełnie coś innego:)). Ale Czesi?! W każdym bądź razie - nawet małe Czechy przerosły nas o lata świetlne, jeśli chodzi o jakość i ilość dobrych dróg - przejechaliśmy tam może z 50km po drogach gorszych niż ekspresowe. Zalecam więc naszym politykom podróżowanie samochodem po Europie (co tam Europie! niech pojeżdżą sobie chociaż po Czechach!). Może wtedy prace u nas będą posuwały się trochę szybciej.

Genialnym pomysłem wg mnie jest też obowiązek posiadania winiet, i to zarówno w Czechach, jak i w Austrii. Nie jest to jakiś ogromny wydatek, w każdym razie porównywalny z opłatami na tych naszych pięćdziesięciokilometrowych autostradach (a jeździć można na przykład przez tydzień;)). Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę jakość dróg, to cena jest naprawdę okazyjna;)) Można za nią jeździć po wszystkich tych pięknych autostradach i drogach ekspresowych, które ciągną się kilometrami:)

Co do winiet: próbowaliśmy je kupić wszędzie. Jeszcze w Warszawie zaszłam do jednego z biur podróży - nie było. Ale bardzo miła pani powiedziała, że są na niektórych stacjach benzynowych (Lotosu) i na granicy. No i w niektórych biurach podróży, ale ona nie wie w jakich. Pytaliśmy więc o te winiety na różnych stacjach (chyba z 5), pytaliśmy w biurze podróży we Wocławiu (zatrzymaliśmy się w centrum handlowym zrobić zakupy), ale wszędzie patrzyli na nas jak na wariatów. Ostatecznie kupiliśmy winiety na 'granicach' z Czechami i Austrią. 'Granicach', bo gdyby nie opuszczone i pozamykane na trzy spusty budki celników i inne znaki drogowe, to w życiu nie pomyślelibyśmy, że tam jakaś granica kiedyś była;) Generalnie - Schengen fajna rzecz:))

Austria jest piękna. Tutaj jest już wiosna - wszędzie kwitną drzewa, pełno żonkili, tulipanów i krokusów. Jest pięknie! Austriacy (jak podaje przewodnik) są bardzo praworządni - nie przechodzą przez ulice w niedozwolonych miejscach i zawsze przestrzegają znaków drogowych. Inna sprawa, że nie mają naciepane jakichś idiotycznych ograniczeń - oprócz miejsca, w którym były roboty drogowe i ruch odbywał się wahadłowo, ograniczenia były co najwyżej do 70km/h - i to po wijącej się drodze w górach! W Polsce byłoby góra 40, jak nic.

Wszystko jest tu bardzo czyste i ładnie utrzymane. Miasteczka są bardzo malownicze nie tylko dlatego, że wokół są piękne góry, ale głównie dlatego, że są tak starannie utrzymane. Nie ma jakiejś prowizorki, rozwalających się chat, sypiących się tynków. Nie ma śmieci i jakichś zarośli po pas w rowach melioracyjnych. Ba, nawet pola mają równiutko zaorane! Z resztą, to jest nie do opisania;) Wrzucę tu kiedyś jakieś zdjęcie, to zobaczycie, o co mi chodzi;))

A Wiedeń... Tylko przejeżdżaliśmy (zwiedzanie będzie za tydzień), ale już wiem, że w tym mieście mogłabym zamieszkać. To że czyste i uporządkowane - to jedno. Drugie: bardzo zwarta zabudowa, wszędzie kamienice (w całym mieście!), oczywiście pięknie odnowione. I nawet, jeśli budują coś nowego (na co w centrum pewnie nie ma zbyt wiele miejsca), to nie jest to jakiś wieżowiec ze szkła i stali (złotych tarasów raczej by sobie tam nie machnęli), ale coś, co ładnie wkomponowuje się w całokształt. Wiedeń wygląda więc jak miasto (w przeciwieństwie do rozdeptanej Warszawy, w której mieszkając przy jednej z głównych ulic można się czuć jak w małym spokojnym miasteczku) - gęsta siatka ulic, a przy nich pięcio- lub sześciopiętrowe kamienice. Gdzie się da - drzewa. I pełno kwitnących kwiatów! :))

Wiedeńscy (a raczej austriaccy) kierowcy to również zupełnie inne stworzenia od naszych. Widzieliśmy taką sytuację: facet stał na światłach (zatrzymał się na pasie obok nas, z resztą, jechał przepięknym Chryslerem:)). Chyba chciał zapytać kogoś o drogę, bo wysiadł z samochodu i wdał się w pogawędkę ze stojącym za nim taksówkarzem. Oczywiście po jakimś czasie światła się zmieniły i można było ruszać (a facet wciąż jeszcze nie siedział za kierownicą). Zagadka: czy ktoś na niego trąbnął? W Warszawie zatrąbiliby faceta na śmierć... ;))

Przyjechaliśmy do Gostling (tu mamy nocleg) po 21. Trochę pokręciliśmy się po miasteczku, nie mogąc znaleźć domu naszej 'Family Ensmann', ale wreszcie trafiliśmy. Otworzyła nam pani, która ani w ząb po angielsku (co tutaj jest niejako normą - porozumiewamy się więc z tubylcami na migi:)). Pokazała nam nasz pokój (ogromne podwójne łóżko + drugie, pojedyncze, stolik, krzesła, szafa, a do tego łazienka i ubikacja, wszystko za raptem 16,25 euro) i gwałtownie zaprzeczyła, jak chcieliśmy jej od razu zapłacić. Co ciekawe, nie zażądała od nas dowodów ani paszportów - tak po prostu wpuściła do domu dwójkę zupełnie obcych ludzi, z którymi nawet nie miała jak się porozumieć:)) Ale tacy chyba są tutejsi ludzie - np. kawiarnie nie chowają na noc wystawionych na zewnątrz stolików i krzeseł (ani nie przykuwają ich łańcuchami do ziemi:)) - no bo po co? Dla nas - niepojęte! Przecież gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy w nocy wynieść tutaj co się da, albo na przykład wyjechać po cichutku bez płacenia. A te stoliki - przecież można ukraść! Ale to jest chyba typowo polskie myślenie, austriacy najwyraźniej myślą inaczej;))

Z autostrady w kierunku Gostling zjechaliśmy już po zmroku. W Wiedniu była wiosna, 'za jasnego' też wszędzie było zielono. W trakcie zbliżania się do miejsca naszego pobytu Mati robił się coraz bardziej nerwowy. 'Gdzie jest śnieg?' Śniegu nie było. Nigdzie. Wszędzie - z tego co udało nam się dojrzeć - było zielono. Przy śniadaniu zapytał o ten śnieg panią Ensmann. Odpowiedziała coś po niemiecku, czego za chiny nie mogliśmy zrozumieć. Moja wersja: 'zwariowaliście? śnieg? zobaczcie jaka piękna wiosna!' No, ale mogę się mylić...:)

Ok, herbata mi stygnie:)) Reszta relacji (m.in. o tym, czy znaleźliśmy gdzieś śnieg i jak zamawialiśmy obiad z niemieckojęzycznego menu) będzie wkrótce:))

2008-02-27

.

Jakoś nie mogę się do niczego dzisiaj zmobilizować. Dzisiaj jest środa, a jeśli środa, to nie ma mnie w pracy, co od razu rozkłada mi dzień i kompletnie demobilizuje.

Wczoraj zaczęłam podejrzewać, że mój pracodawca mnie inwigiluje, lub też posiada jakieś zdolności nadprzyrodzone. Cały bowiem poniedziałek spędziłam psiocząc na bank, że chcą mnie tam w konia zrobić, że przyjęli niby na fajny staż a tak naprawdę traktują jak wyrobnika od brudnej roboty. Za marną kasę:) Tymczasem we wtorek z samego rana pojawia się u mnie szef (tzw. Człowiek-Maska) i oznajmia - 'za dziesięć minut u mnie, porozmawiamy o foliach' ('Folie' - słowo-klucz charakteryzujące firmę, którą analizowałam). Wychodzi więc na to, że sprawa ruszyła, a ja byłam pewna, że kredyt został już trzy razy przyklepany a o mnie zapomnieli. Zobaczymy, jak sprawa się potoczy:))

W poniedziałek też odbyłam kolejną wizytę w przychodni alergologicznej. Teraz całe plecy mam obklejone plastrami, ruszyć się nie mogę, stanika nosić nie mogę, a do tego zaczyna mnie to cholerstwo swędzieć. Testy:/ Na szczęście dzisiaj mi to zdejmują... Chociaż z drugiej strony nie wiem, czy powinnam się cieszyć, bo odrywanie takich plastrów będzie pewnie okropnie bolało:/ Ale spoko, twarda jestem, dam radę (a jak nie dam, to zbiję pielęgniarkę:)))

2008-02-25

:)))

Kupiłam sobie prezent urodzinowo-imieninowo-gwiazdkowy;) Wreszcie:)) Po latach kupowania sobie arcypraktycznych prezentów albo wyjeżdżania za urodzinową kasę w góry postanowiłam wreszcie spełnić swoje marzenie i kupić sobie aparat fotograficzny:)

Tak więc właśnie obok laptopa leży moja piękna cyfróweczka. Malutka, coby zmieściła się nawet do najmniejszej z posiadanych torebek (a moje torebki potrafią być naprawdę mikroskopijne;)). Przygotujcie się więc na większą ilość zdjęć z Wielkiego_Miasta (a.k.a. Wioski;))

Pozdrawiam (idę się bawić:))

P.S. No, napiszcie coś wreszcie, wiem przecież, że czytacie;))

2008-02-24

Arkadia...

Sobotnie popołudnie spędziliśmy w Arkadii. A jak podaje nieoceniona Wikipedia:
W renesansie Arkadia była uważana przez poetów za krainę wiecznego szczęścia – ziemski raj, symbol wyidealizowanej krainy spokoju, ładu, sielankowej, wiecznej szczęśliwości i beztroski.

Jechaliśmy tam w kilku sprawach:

Pierwsze primo: obmacać aparat fotograficzny, bo zamierzam taki wreszcie nabyć. Tylko obmacać, bo kupować nie ma co - interesujący mnie sprzęt w Saturnie kosztował ok. 800 zł, a w pierwszym z brzegu sklepie internetowym można go kupić już za niewiele ponad 600. A ceny 'saturnowe' i tak nie są jeszcze zbyt 'kosmiczne', bo wg Ceneo.pl cena tego aparatu dobiega do 1100zł:)

Drugie primo: poszukać wierteł 0,3mm i statywu do wiertarki. Mati coś tam znowu lutuje, mikroskopijne dziurki wierci i denerwuje się, bo mu gdzieś coś odstaje o pół mm. Tutaj informacja dla potomnych - w LeroiMerlin nie mają wierteł o średnicy mniejszej niż 1mm. Z pewnością przyda się Wam do czegoś ta wiedza:)

Trzecie primo: kino. Wybieraliśmy się na 'Juno'. Głównie dlatego, że całą resztę obecnych 'hiciorów' już widzieliśmy, Juno dostał 4 nominacje do Oscara, no i zapowiedzi wydały się być dosyć niezłe. Ogólnie rzecz biorąc film to historia o szesnastolatce, która zachodzi w ciążę. Komedia, wbrew pozorom;) W każdym razie, polecam, film niezły:)



Dwie rzeczy z tego sobotniego popołudnia wydały mi się godne zapamiętania i zapisania :) Cytatem dnia będzie zdecydowanie tekst pana ochroniarza z Saturna, wypowiedziany pod moim adresem. Pan ochroniarz rzekł był: 'Proszę pani, proszę nie wchodzić z JEDZENIEM!' I tutaj zagadka dla uważnego czytelnika: co miałam w ręku? Hamburgera? Ogromną porcję lodów z 'Grajkana'? Wielkiego kebaba z dużą ilością surówek?

Nieeeeee... W ręku, a raczej, w buzi:)) miałam lizaka:D Najwyraźniej lizak dla takiej chudzizny jak ja to subsytut co najmniej dwudaniowej kolacji. Albo wyglądam jak trzylatka, która zacznie tego lizaka wszędzie przytykać i oblizywać co popadnie. Czekam, aż zaczną zmuszać ludzi do wypluwania gumy do żucia...:)

Drugie zdarzenie: siedzimy w kinie. Film, jak już wspomniałam traktuje o szesnastolatce w ciąży, lecz nie jest to bynajmniej lekka komedyjka w hamerykańskim stylu. Na widowni siedzą ludzie w wieku od lat nastu do kilkudziesięciu paru. W tym kilkoro rodziców z dziećmi w wieku na oko lat dwunastu.

Nie wiem, czy dzieciaki coś mówiły/robiły, ale w pewnym momencie dało się słyszeć niezadowolone głosy jakichś starszych panów. Coś o uspokojeniu dzieci, o tym, że to nie film dla nich (no halo, niech wiedzą, co ich może spotkać:)), że to nie przedszkole itd. Głosy wyjątkowo niemiłe. Bo co innego zwrócić komuś uwagę na niewłaściwe w kinie zachowanie, a co innego kierować pod czyimś adresem takie wartościujące wypowiedzi. W pewnym momencie stało się regułą, że 'starsi' na głos i w niezbyt grzeczny sposób upominali młodszych. Nie rozumiem zupełnie, jakim prawem - mnie nic nie przeszkadzało, jak się idzie do kina to jednak trzeba mieć świadomość tego, że ktoś może kaszleć, kichać, śmiać się zbyt długo i zbyt głośno (tym bardziej na komedii!), szeptać i wydawać jakiekolwiek inne dźwięki. Nie po to idzie się w sobotnie popołudnie na komedię, żeby siedzieć przez półtorej godziny na wdechu - coby nie zestresować jakiegoś starszego pana, który najwyraźniej trafił do złej sali. Szczytem wszystkiego była chyba reakcja pewnej pani, która określiła trzy chichoczące zbyt długo nastolatki (po tekście filmowego ojca - 'gościnna w kroku, tak to się teraz mówi?') mianem 'debili'. Proszę pani, trochę kultury...

Ogólnie rzecz biorąc - spędziliśmy bardzo miłe popołudnie. Żal mi jedynie pozbawionych poczucia humoru, złych na otaczający ich świat ludzi, którzy znaleźli się w tym samym miejscu i w tym samym czasie co my;))

2008-02-22

Ł jak Łokcie

Do ustępowania miejsca w metrze/autobusie/tramwaju mam szczególny stosunek. Siadam w tramwaju, gdy jest dużo wolnych miejsc (czyli, jeśli wsiadam tutaj na Mokotowie, prawie zawsze). Wstaję, gdy miejsca się kończą, a na horyzoncie zobaczę jakąś starszą panią/starszego pana. No i jak już ustąpię, to z reguły nie siadam ponownie, bo zaraz pewnie pojawi się kolejna staruszka.

Okazuje się jednak, że jest to zła strategia.

Jadę sobie ostatnio z pracy (wsiadam na Moście Poniatowskiego, wysiadam w centrum i dalej jadę na Mokotów). W tramwaju może ze dwa-trzy wolne miejsca, więc sobie stoję - z resztą, mam wysiąść za jakieś trzy przystanki, więc nie ma co się męczyć siadaniem. Tramwaj zatrzymuje się pod Smykiem i widzę taką akcję - starsza pani, lat na oko z 60, i jakaś młoda panna, lat 20 góra. Drzwi się otwierają, panna robi szybki manewr omijania i wskakuje z gracją do tramwaju. Oczywiście przyspiesza kroku widząc wolne miejsce, na którym ląduje. Za nią wsiada starsza pani, która oczywiście nie ma już gdzie usiąść.

Tak więc lepiej byłoby gdybym tam usiadła i w tym momencie ustąpiła miejsca konkretnej osobie. Pomijam już kompletnie fakt, iż ileś tam miejsc zajmowali panowie w wieku lat nastu czy dwudziestu kilku, z miną pod tytułem 'mam was wszystkich w d...'. Do tego już dawno się przyzwyczaiłam, tacy faceci to potwornie żałosne stworzenia...

No właśnie, faceci. Wcześniej tego samego dnia idę do pracy. Pracuję na piątym piętrze, więc korzystam z windy (jak większość). Sytuacja wygląda tak: wchodzę do budynku, za mną idzie jakiś młody facet. Przy windach czeka dosyć spora grupka osób, winda właśnie podjeżdża i drzwi się otwierają. Ludzie wsiadają. Upychają się maksymalnie, widać, że już nikt się nie zmieści, no, może co najwyżej jedna osoba. Co robi facet idący za mną? Przyspiesza kroku, wręcz biegiem mnie mija i wpycha się do tej windy:) Odepchnął mnie wręcz, bo korytarz tam jest dosyć wąski i nie można tak po prostu kogoś ominąć. Finansista od siedmiu boleści, a myślałam, że dobrze wykształceni ludzie mają trochę kultury...

2008-02-17

O wszystkim:)

Sto razy miałam już coś tutaj napisać, ale energii mało. Wracam z pracy i po prostu padam na nos, jak stoję. Ale za to niedziela... :)

Dawno dawno temu pisałam gdzieś, że Wielki Kanion jest wielkim obozem pracy. I jest. Ale Warszawa jest zdecydowanie większym:) Ludzie jak te mrówki podążają do swoich mrowisk. Sznur mrówek przez Most Poniatowskiego. Sznury mrówek wysiadających z tramwaju. Sznur mrówek wchodzących do metra (a spróbuj stanąć nieprawidłowo - czyli: po lewej stronie na ruchomych schodach! zaraz Cię jakaś mrówka za tobą skrzyczy, że zastawiasz przejście). Wychodzących z metra. Wszystkie do mrowisk.

No a najciekawiej jest w centrum. Bo tam drogi tych wszystkich mrówek się przecinają i żadnej nie chce się czekać - przecież wszystkie bardzo się spieszą!

Z kolei na poczcie o ósmej rano - całkowite rozprężenie. Byłam, widziałam. Nie popełniajcie podobnego błędu, jeśli się spieszycie! Poczta pełna jest wtedy emerytów, którzy mają caaaaaaałą masę czasu i muszą tam zachodzić akurat o ósmej. Co by im szkodziło wstać o dziesiątej i przyjść, jak nikogo ze 'spieszących się' tam nie będzie? A ósma rano to przecież idealna pora na dyskusje z rozleniwionymi paniami z okienek. Czy oprocentowanie konta to 4 czy może 5 procent? W skali roku? A ile trzeba wpłacić? A obok leży ulotka, możnaby wziąć i przeczytać. I to nic, że do okienka ktoś jeszcze czeka. Młody ma przecież czas...

Co do pracy. Jak narazie odrabiam pańszczyznę, ale może kiedyś (haha:)) to się zmieni. Z dotychczasowych osiągnięć: komputer, który mi dali popsuł serwerowe sterowniki do drukarek w całym banku:)) Dzięki temu zyskałam w dziale IT miano 'tej, która popsuła drukarki' (ma się ten talent, nie? :)). Problem był tak duży, że zajął się nim sam Admin Wszystkich Adminów. Facet był pod takim wrażeniem, że zaprosił mnie wczoraj na lunch:)) Ha!

2008-02-05

Pierwszy i drugi...

... dzień w pracy za mną. Przemili ludzie, chociaż nijak nie pamiętam ich imion, no, może ze trzy:)) Ale tak już mam, imiona zapominam w momencie ich usłyszenia, dopiero po kilku razach jestem je w stanie jakoś zacząć kojarzyć:))

Wyobraźcie sobie - dostałam już własny komputer (w zasadzie już drugi z kolei - pierwszy nie chciał zainstalować drukarki i był w tym tak uparty, że nawet admin wszystkich adminów nie dał rady), adres e-mailowy, telefon... Jestem już nawet w bankowej książce adresowej;)

Tak wpadłam się pochwalić...:)

2008-01-31

Dla oczyszczenia umysłu

Podobno prowadzenie codziennych zapisków zmniejsza poziom stresu i oczyszcza umysł, tak więc mam jakiś powód, aby dokonać dzisiejszego wpisu.

Z Banku zadzwonili, żebym nie kłopotała się z przychodzeniem w piątek, bo mają jakieś 'problemy lokalowe' i zapraszają w poniedziałek. Na 9, do 17. Introduction Day... Mam nadzieję, że chociaż jakąś herbatkę w międzyczasie zapodadzą:))

A dziś mam egzamin z analizy ekonomiczno-finansowej. Dosyć mam już tych wszystkich wskaźników, płynności, zadłużeń i innych pierdół. To nic, że będę się tym zajmować w pracy;)) Tam przynajmniej będzie jakiś sens ukryty w tych liczbach, tutaj dziobię na sucho - tak więc można zwariować:)

Najlepszym przyjacielem studenta w czasie sesji okazuje się być Pluszzz (nie żebym ich tam reklamowała;)). Ciągle nie potrafię pić kawy, a coli w dużych ilościach też nie jestem w stanie spożywać. Bez Plusza przespałabym większość przedegzaminowych nocy... Tym bardziej, że potrafię odpłynąć już w okolicach godziny 23 - wstawszy o 9, taka jestem zdolna;))

Pogoda w Wiosce brzydka. Na szczęście nie pada. No, i nie świeci po oczach:))

2008-01-27

Nowa praca:)

Zadzwonili! Jednak do czegoś się nadaję - udało mi się przejść przez morderczą kwalifikację;)) Zaczynam w piątek...:)

2008-01-10

Interwju

Zaproszono mnie niedawno na - kolejne już - interwju* do Wcale-Nie-Tak-Dużego-Banku. Po testach kwalifikacyjnych i rozmowie z panią z HR-u miałam rozmowę z Panem-Zastępcą-Dyrektora-Departamentu + do rozwiązania kejs**. Oczywiście Pan-Zastępca-Dyrektora-Departamentu był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażałam - po czterdziestce, żonaty, dość spory brzuszek wciśnięty w dość drogi garnitur. Klasyk.

Sama rozmowa... Masakra! Dwoiłam się i troiłam, zaprzęgłam cały swój czar i urok osobisty. Rzecz jasna, przyszłam zrobiona na bóstwo - sukienka, biała bluzeczka, dyskretny makijaż. Na powitanie - odpowiednio mocny uścisk ręki. Staranny dobór słownictwa (elokwentnie, ale bez przesady, bo to śmiesznie wygląda). Mimika, postawa, gestykulacja - wszystko według zasad. No dosłownie sama zakochałabym się w sobie po tej rozmowie.

A facet nic. Ściana. Wypowiedzenie prostego zdania zabierało mu 4x więcej czasu niż normalnie. Zero emocji na twarzy. Wciągnięcie go w jakąkolwiek rozmowę okazało się niemożliwe.

W zasadzie jednak mam nadzieję, że mimo braku jakiejkolwiek reakcji z jego strony na moją osobę wywarłam na nim pozytywne wrażenie i mnie chociaż zapamięta...:)

Drugi ORYGINALNY bankowiec (bo tych z uczelni trudno nazwać bankowcami, skoro pracują prawie wyłącznie na uczelni) nawiedził nas na wykładzie z zarządzania ryzykiem. Nazwijmy go roboczo Pan-Od-Ryzyka-Z-Bardzo-Dużego-Banku. Prowadził dla nas wykład na temat struktury swojej organizacji i zarządzaniu ryzykiem w tejże. Jego wypowiedź można by określić w pięciu słowach: 'de facto ogólnie rzecz biorąc'. Słowa były nie tylko najczęściej pojawiającymi się w jego wypowiedzi, ale też były jedynymi, które tak naprawdę zapamiętałam. I genialnie charakteryzują ogólny styl wypowiedzi owego Pana.

W każdym razie, jeśli w bankach pracują tylko i wyłącznie tacy ludzie, to ja po miesiącu albo się potnę albo przekwalifikuję i zostanę kwiaciarką. Serio.



* i ** - moi drodzy, bo teraz nie mówi się: rozmowa kwalifikacyjna ani studium przypadku - teraz mamy interwju i kejsy, czy tego chcecie, czy nie. Polska język, fajna język, ale angielski brzmi przecież bardziej profesjonalnie...