2008-07-21

Santana

Od dłuższego czasu przymierzałam się do napisania recenzji koncertu Santany. Normalnie należy odczekać kilka dni, żeby zachwyt opadł i żeby można było krytycznie spojrzeć na całokształt. Ja czekałam, żeby móc spojrzeć bezkrytycznie.

W dwóch słowach? Rozczarował mnie. I nie chodzi już nawet o to, że szłam na ten koncert lekko 'wymęczona'. Bo mieszkanie, dla którego oglądania zrezygnowaliśmy z supportów, zostało wynajęte 10 min. przed naszym przybyciem na spotkanie. Bo przemokliśmy do suchej nitki idąc to mieszkanie oglądać. Bo taka zziębnięta i przemoczona próbowałam dodzwonić się do organizatora koncertu lub kogoś z obsługi stadionu z pytaniem, czy koncert jeszcze trwa (a mogli go przerwać, bo burza była przeogromna), ale nikt nie raczył się odezwać (a telefony musiały się tam urywać, bo co chwilę było zajęte).

Oczywiście, Carlos był super. Zespół był super. Ale czegoś tam brakowało... Przede wszystkim, nie było kontaktu z publicznością. Najczęściej bowiem wokalista (bądź ktoś tam inny ważny na scenie), coś tam do publiki powie. Polacy nie gęsi, ale ci, którzy na koncerty chodzą w większości angielski znają. Z dowcipów się śmieją. Więc w czym problem? A Santana raczył tylko przedstawić swój zespół, i to w połowie koncertu! Co z resztą pozbawione było spontaniczności, widać, że wszystko skrupulatnie wyreżyserowane.

Po drugie, ze swoich 'hiciorów' zagrał może kilka piosenek z 'Supernatural'. Ale nie było na przykład słynnej 'Samby Pa Ti'. Grano głównie piosenki z najnowszej płyty (której szczerze mówiąc nie miałam jeszcze okazji przesłuchać). Chociaż muszę mu przyznać - nie spodziewałam się, że piosenki w oryginale śpiewane przez gwiazdy zostaną tak świetnie wykonane przez wokalistów Santany. Swoją drogą, niezłą ekipę ze sobą targa - trzech perkusistów, klawiszowca, dwóch (oprócz niego) gitarzystów, dwóch wokalistów... Jeszcze coś tam było, ale z mojego fyrtla ciężko mi było dojrzeć:))

Sprawa trzecia, to nagłośnienie. Po przeczytaniu recenzji koncertu 'The Police' miałam nadzieję, że nie będzie pod tym względem tak źle. Jasne, wiedziałam, że koncert na stadionie idealny być nie może, no ale bez przesady... Po półgodzinie spędzonej w pobliżu sceny mogę śmiało powiedzieć, że dźwiękowiec dał ciała, skoro każde uderzenie perkusisty w werbel czułam we własnym żołądku.

Sprawa czwarta - telebimy. Bo gdy po owej półgodzinie walenia werblem w moim brzuchu i stania na palcach (minusy bycia kurduplem - wszyscy mi zawsze zasłaniają) postanowilismy usiąść dalej na trybunach, z oglądania Santany zostało nam tylko oglądanie Santany na telebimie. Minus telebimu był jednak taki, że telebim miał opóźnienie w stosunku do tego, co się działo na scenie, czyli także do dźwięku. Co czyniło oglądanie obrazu na nim wyświetlanego lekko irytującym. Jak na mój gust mogli sobie te telebimy podarować.

Reasumując - wykonanie zaproponowanych piosenek doskonałe, Santana w świetnej formie, wszystko super. Ale nie było tej magii koncertu, nie było więzi z widzem... No a przecież po to się chodzi na koncerty...

Brak komentarzy: