Wielkie Miasto pojechało na wakacje. Wreszcie. Wielkie Miasto - w sensie my: ja i mój NN (Najukochańszy Narzeczony:)). Jak mnie ktoś pyta, gdzie byliśmy, to odpowiadam 'wszędzie'. Tak jest najkrócej:)
Generalnie rzecz biorąc na temat tej wypawy możnaby pisać godzinami. W końcu 3,5 tys. km samochodem:) Ale w dużym skrócie:
Z Polski pojechaliśmy na Węgry. Przez Czechy i Słowację (wiadomo czego się spodziewać).
Węgry to normalnie Ameryka w porównaniu z Polską. Oczywiście chodzi mi o drogi. Piękne, nowiutkie autostrady. Autostrady ciągnące się przez pustkowia. Wszędzie jak okiem sięgnąć potwornie pusto. Normalnie żywego ducha, ani jednego światełka:)
Budapeszt trochę nas rozczarował. Owszem, zabytki super, widać, że miasto nie było aż tak zniszczone podczas wojny jak np. Warszawa. Ale na ulicach widać było śmieci, na murach grafitti, w przejściach podziemnych - stragany. Ale metro - trzeba im przyznać - mają najstarsze w Europie kontynentalnej! Jedzenie - papryka chyba w każdym daniu:)
Z Węgier postanowiliśmy udać się do Bułgarii - przez Rumunię i Serbię. Już jednak na granicy Węgiersko-Rumuńskiej pierwszy zgrzyt - Rumuni. Chmara brudnych ludzi wyłudzających kasę. 20 euro za 'umycie szyby' - czyli de facto haraczu za puszczenie samochodu bez wybicia tejże! Jeśli więc musicie kupić winietę (5 euro za jazdę po autostradach, których nie widziałam), to zróbcie to gdzieś dalej - byle nie na granicy. Granicę przejedźcie bez zatrzymywania. Z resztą, później też strach - miasta to w zasadzie same getta - ładnych dzielnic po prostu nie ma. Drogi - koszmar. Skrzyżowania w centrum miasta - kojarzycie słynny filmik 'skrzyżowanie w Teheranie'? Bingo. Poza miastami - smutne, puste pola. Pojechaliśmy więc - nie zatrzymując się - do najbliższego przejścia granicznego z Serbią. Tam okazało się, że nie mamy jakiegoś super ważnego ubezpieczenia, a bez ubezpieczenia to oni nas nie puszczą. Ubezpieczenie - 130 euro. No to ładnie podziękowaliśmy za tę rozrywkę i zawróciliśmy. W międzyczasie podjęliśmy też decyzję, że nie pchamy się dalej do Bułgarii - bo może i wybrzeże jest ładne, ale reszta Bułgarii może wyglądać tak jak Rumunia. W przewodniku wyczytałam coś o ubikacjach na stacjach benzynowych - dziurach w podłodze. Ubikacje te pamiętam z wyjazdu do Grecji, właśnie z granicy rumuńsko-bułgarskiej. W moich wspomnieniach z tych dziur w podłodze wyłaziły karaluchy. Czyli - skoro piszą o tych ubikacjach w przewodniku - dużo się w ciągu tych dziesięciu lat nie zmieniło...
Tak więc z Rumunii trafiliśmy znowu na Węgry. Dało nam to możliwość pojechania nad Balaton (pozdrawiamy łabędzia, którego to karmiliśmy tam bułką! :)).
Dalej - Słowenia. Kraj jeszcze ładniejszy od Węgier - może dlatego, że bardziej urozmaicony, pagórkowaty. Czyściutki, zadbany. Piękne drogi. Ljubljana - mała, nie robiąca zbytniego wrażenia jako całość, ale starówka przepiękna. Będę mile wspominać pchli targ - takiego nie widziałam jeszcze nigdzie!
Włochy. Wiadomo - jakie są każdy widzi. Triest - zwykłe włoskie miasto. Wenecja - mistrzostwo świata. O tej porze roku nie śmierdzi (bo podobno w szczycie sezonu zapach nie do zniesienia), ale turystów ciągle chmara. Jezioro Garda - przepiękne widoki, warto było trochę pobłądzić przy zjeździe z autostrady i przejechać się malowniczą trasą wzdłuż jeziora. W jednej z miejscowości nakarmiliśmy chlebem chyba wszystkie kaczki/mewy/wróble zamieszujące to jezioro - zeżarły nam cały bochenek plus dwie duże bułki!
Austria - tu poczuliśmy się prawie jak w domu. Ale w Austrii byliśmy tylko przejazdem:)
Niemcy - wiadomo:) Najlepsze i jedyne bezpłatne autostrady w Europie:) Monachium - nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, może jednak było to wynikiem kiepskiej pogody?
Podsumowując - trochę nas ten wyjazd nauczył. Przede wszystkim tego, że Rumunii (i pozostałym krajom 'bardziej na wschód') należy dać jeszcze minimum 10-15 lat na ogarnięcie. Po drugie, że Polska to też musi być trzeci świat dla takiego Niemca czy Austriaka (bo jak nazwać kraj, w którym nie ma autostrad, a jeśli jakaś już jest, to trzeba zapłacić 2 razy po 11zł za 62 km autostrady, która na większości długości jest redukowana do jednego pasa?!). I choć jest u nas lepiej niż w Rumunii, to jednak gorzej niż w Czechach, Słowenii, na Słowacji czy na Węgrzech, tak więc więcej krajów już jest przed nami niż za.
Polska przywitała nas deszczem, informacjami o kryzysie finansowym i o tym, że pewnie zabiorą nam Euro 2012... Tak więc 'back to reality' ... :))
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
powiem jedno: zazdroszczę
(karla.blox.pl)
Prześlij komentarz