2009-09-10

Syndrom X piętra

Już jakiś czas temu zaobserwowałam zjawisko, które na własne potrzeby określiłam Syndromem X Piętra. Nazwa wzięła się stąd, że w moim biurowcu właśnie na X (ostatnim) piętrze stacjonuje Zarząd. I w zachowaniu niektórych - bardzo ambitnych oczywiście - osób można zauważyć przesadne uwielbienie tego piętra. Jeśli mają umówione jakieś spotkanie z którymś z Prezesów w sali konferencyjnej - przychodzą wcześniej, aby trochę tam posiedzieć. Siadają jak najbliżej Tych Najważniejszych - jakby powietrze wokół nich było przesycone jakimiś pierwiastkami władzy.
 
Ale sprawa nie tyczy się tylko Tych_Którzy_Na_Spotkania_Z_Prezesami_Chadzają. Objawy tej choroby można zauważyć także na niższych szczeblach. Wicedyrektorka mojego Departamentu uwielbia przesiadywać w gabinecie Dyrektorki, gdy ta ostatnia jest na urlopie. Pracownik innego Departamentu nie potrafi wypowiedzieć zdania, żeby nie znalazło się w nim imię jego szefa czy któregoś z Prezesów. Przykłady można mnożyć.
 
A jak często Ty cierpisz na Syndrom X Piętra? :)
 

2009-08-12

.

Coś zaczęło niesamowicie pylić, więc kilka dni temu złamałam się i kupiłam tabletki. Brałam je przez trzy dni i od tych trzech dni siedzę przymulona w pracy, gapiąc się bezmyślnie w monitor i po trzy razy zabierając się do tej samej roboty. A wczoraj odpłynęłam jeszcze przed 20 i przespałam jakieś 12h. Rekord. Ogólnie czuję się jakby ktoś owinął mnie jakąś grubą warstwą gazy, w której niby można się poruszać i niby przez nią coś widać i słychać, ale w sumie to tak nie bardzo.
 
Ale nic to, może uda mi się w końcu z tego marazmu wybudzić. Dzisiaj nie wzięłam już tej tabletki, może więc coś z tego będzie.
 
No i - news dziesięciolecia - idę dzisiaj na kurs tańca! To będą pierwsze zajęcia - jeśli nie zbłaźnię się tam dzisiaj totalnie to może też nie ostatnie;)
 

2009-07-31

.

Nie wiem, czy tylko ja tak mam, czy jest to może częściej spotykane zjawisko. Dyskutuję z jakimś facetem (albo - co częstsze u mnie w pracy - z grupą facetów) i śmiem posiadać odmienne zdanie. I kiedy już on traci cierpliwość i nie jest w stanie mnie przekonać do swoich racji, słyszę koronny argument 'no już weź nie wymyślaj'. Jakby moje zdanie było li tylko kaprysem rozpieszczonej panienki, pozbawionym sensu i nie wnoszącym nic do sprawy...
 
Zastanawiające, że nigdy nie słyszałam tego tekstu skierowanego przez faceta do innego faceta...
 

2009-07-27

.

Czasami człowiek ma takie wrażenie, że nadaje się co najwyżej do gotowania obiadów i robienia za dekorację...
 

2009-07-22

Impossible is nothing

Praca z wszelkiej maści informatykami, pseudo-informatykami, programistami, bazodanowcami, adminami i pewnie facetami w ogóle przypomina czasami walenie głową o ścianę. Przedstawiasz im problem - potrafią tydzień zastanawiać się, jak go rozwiązać, nie dochodząc do żadnego sensownego wniosku. Przedstawiasz im rozwiązanie problemu - prosty algorytm na osiągnięcie sukcesu - odpowiadają, że 'takie rozwiązanie nie może być zastosowane', 'to wymaga zbyt dużego nakładu pracy' lub 'z metodologicznego punktu widzenia nie powinniśmy tak robić'. A w tym czasie myślą sobie: 'kurde, przychodzi jakaś panna i znajduje rozwiązanie, którego wcześniej nie widzieliśmy - nie możemy przyznać, że tak się da'. Na koniec wkurzasz się, siedzisz przez cały dzień z książką, grzebiesz w googlu, poprawiasz dane i osiągasz zamierzony cel. Na Twój radosny komentarz 'mówiliście, że się nie da, ale mi się udało' większość z nich i tak skomentuje 'ale poświęciłaś na to cały dzień'...
 
Na koniec, z dedykacją dla wszystkich panów:
 
“It is either easy or impossible.”
Salvador Dali
 
“Impossible is a word to be found only in the dictionary of fools.”
Napoleon Bonaparte
 

2009-07-16

:)

Wredni Admini Wszystkich Adminów mojego Banku zablokowali mi dostęp do bloggera, ale ja i tak zrobię ich w konia i opublikuję tę notkę! Ha! Nie dam się tak ograniczać, to jest zamach na moją wolność! Ograniczanie praw obywatelskich! Dosyć! :)
 
Doooobra, w sumie to ich rozumiem, w sumie to nie powinnam robić prywatnych rzeczy w pracy. Ale po jakimś czasie patrzenia w tabelki wypełnione cyferkami, prezentacje, pdfy, kwoty rezerw, zaangażowań, przeterminowań i w inne tego typu ciekawe rzeczy człowiek ma ochotę przez chwilę zrobić coś innego. Lekkiego. Nie wymagającego myślenia. Na przykład napisać notkę o niczym lub poczytać sobie na Plotku o najnowszej operacji plastycznej jakiejś nic_nie_znaczącej_gwiazdki_kina_klasy_b :)
 
Dzisiejszy dzień był spokojny jak nigdy. Żadnego raportu do zrobienia na wczoraj, maile prawie nie przychodziły, nic, tylko się obijać. Z nudów zmusiłam Przystojnego_Kolegę_Z_Biurka_Obok do odbycia ze mną kilku lekcji z SQLa i - co było do przewidzenia - mam naturalny dar do pisania selectów:)) Jest to oczywiście moja własna opinia, nie poparta żadnymi dowodami, ale tak sobie wmawiam i nie dam się przekonać, że jest inaczej! :))
 

2009-07-14

.

Zaczęłabym tę notkę jak to mam w zwyczaju, czyli 'dawno tu nie pisałam' :)

Ale nie, będę oryginalna i zrobię to dzisiaj inaczej. A w zasadzie to nie zrobię, bo mi Admini Wszystkich Adminów w tym Banku poblokowali część stron i nie mogę się zalogować na blogspota (tłumaczą, że to kwestia bezpieczeństwa, ale ja i tak swoje wiem - wredni są i tyle!).

Nie pisałam jakieś trzy miesiące, a w tym czasie zmieniło się pewnie więcej niż w ciągu ostatnich trzech lat. Ale nie będę zagłębiać się w szczegóły - nie dzisiaj i nie tutaj!

Nowe mieszkanie przywitało mnie zestawem niespodzianek - jajkiem za kaloryferem (pozdrawiam poprzedniego lokatora!), gniazdkiem telefonicznym z przeciętym kablem, spłuczką działającą według sobie tylko znanych reguł i remontowaną windą (a mieszkanie na 10 piętrze). Ale ogarnęłam już ten chaos i jestem zainstalowana - odkurzacz kupiony (na raty), wyciskacz do czosnku kupiony (stary gdzieś zgubiłam), nawet mopa mam (chociaż jeszcze nie używałam! :)).

Jest dobrze.

2009-04-27

.

No muszę się Wam pochwalić!

Kupiłam bilety na koncert Diany Krall! Już na... listopad! Wydałam resztkę kasy z konta, ale warto było - nawet, jeśli będziemy siedzieć gdzieś tam w przedostatnim rzędzie - nieważne!

A poniżej - moja ulubiona ostatnio piosenka Diany - 'Peel me a grape'. Piosenka jakby o mnie... :))



Wiem, pani Krall ma tam idiotyczną minę... ale piosenka jest świetna! :))

2009-04-26

.

Po raz pierwszy w historii lubię wiosnę. Po raz pierwszy jestem w stanie poczuć zapach kwiatów i drzew, zdecydowałam się nawet na poranne spacery do pracy. Wiosna jest piękna, wiecie? :)

Dlaczego dopiero teraz? Otóż, stała się rzecz dziwna - nie mam kataru. O tej porze roku powinnam właśnie walczyć megakatarem, zużywając paczkę chusteczek na godzinę. A kataru mam tym czasem na może dwie chusteczki dziennie. Tak więc w granicach błędu statystycznego:)

Pojęcia zielonego nie mam, dlaczego tak się dzieje, dlaczego nagle, po prawie dwudziestu latach mi to cholerstwo przeszło. Jedna z moich teorii jest taka, że zmutowały mi się objawy alergii i z kataru i zaczerwienionych oczu przeszły w swędzącą wysypkę na twarzy, szyi i dekolcie (która według wszelkiego prawdopodobieństwa jest atopowym zapaleniem skóry, ale to jeszcze do potwierdzenia przez panią dermatolog - w poniedziałek). Z dwojga jednak złego wolę wysypkę (której swędzenie złagodzę kremem a wygląd zamaskuję - przynajmniej w jakimś tam stopniu:)) niż ten wredny katar:)

Mówię Wam - 'czyste' warszawskie powietrze działa cuda! :))

2009-04-22

Sporty ekstremalne - część 2

Z okazji niedzielnego 'spotkania na szczycie' postanowiłam wreszcie zamieścić tutaj część drugą opowieści o sportach ekstremalnych. Dziś będzie o kibicowaniu Lechowi. W Warszawie...

Jak może niektórzy wiedzą, Brat mój najdroższy jest zagorzałym kibicem Lecha Poznań. Niektórzy wiedzą też pewnie, że przez dwa lata przyszło mi mieszkać w Poznaniu, miasto to darzę wielką sympatią i pewnie właśnie dlatego, jak mnie ktoś przyciśnie pytaniem 'za kim jesteś', to odpowiem - za Lechem:)

W każdym bądź razie, Brat mój najdroższy ma taką fantazję, że kolekcjonuje szaliki piłkarskie. Ma ich z kilkadziesiąt, część zakupiłam mu sama;) Szalik Lecha kupiłam mu jeszcze za czasów poznańskich. Ale, z racji tego, iż na Kujawach kibicowanie Lechowi nie jest wcale rzeczą dziwną (no bo znacie jakiś dobry klub piłkarski na Kujawach? :)), to na jakichś zawodach czy tam w szkole ktoś Młodemu ten szalik po prostu ukradł.

Postanowiłam więc zakupić mu kolejny, pod choinkę (sklepy internetowe, super wynalazek:)). Oprócz szalika zamówiłam krawat - taki granatowy, w kolorach klubowych z małym napisem 'Lech Poznań' u dołu - w końcu, zbliżają się Młodemu 'wielkie krawatowe okazje' w postaci na przykład egzaminów na koniec gimnazjum (btw: trzymajcie kciuki jutro i pojutrze:)).

Jeśli chodzi o sam proces składania zamówienia to jest to chyba materiał na osobną notkę, zanudzać Was tu tym nie będę:)) Koniec końców jednak, punkt kulminacyjny całej historii miał miejsce we wtorek, dzień przed Wigilią. Być może, gdyby nie opieszałość zarówno moja, jak i sklepu Lecha, to całej historii by pewnie nie było, jednak sprawa potoczyła się tak, a nie inaczej i trzeba było się do tego dostosować:)

No więc sytuacja wygląda tak: jest wtorek, koło południa. Ja wiem (list przewozowy), że paczka dotarła już do centrali firmy kurierskiej (a co będę ukrywać jej nazwę - DPD :)) w Warszawie. Oczywiście, przy zamówieniu podałam adres mieszkania w Warszawie, co było oczywistym błędem, skoro paczki rozwożą w godzinach 10-17, a ja wtedy siedzę grzecznie w pracy (ale miałam nadzieję, że paczka przyjedzie mimo wszystko w sobotę). No więc dzwonię tam do tej centrali, z mocnym postanowieniem przekonania kuriera, aby przywiózł mi to do pracy (tym bardziej, że pracę mam dosyć blisko domu). Poinformowali mnie, że z kurierem można kontaktować się dopiero po godzinie 16, a pani, z którą rozmawiałam oczywiście odmówiła podania numeru telefonu kuriera. Około godziny 16.20 zadzwoniłam po raz drugi. Tym razem zostałam połączona z jakimś panem. Poprosiłam o połączenie z kurierem i spytanie go o możliwość zmiany adresu dostarczenia paczki lub ustalenia jakiegokolwiek innego sposobu odbioru.

No i w tym momencie zaczyna się robić śmiesznie. Pan, z którym rozmawiałam chyba popełnił błąd (który z początku wydał mi się żartem) - nie wyciszył swojej rozmowy i byłam w stanie usłyszeć jego rozmowę z kurierem albo kimś siedzącym w pobliżu - rozmowę na temat mojej paczki. Paczki, której nadawcą był oczywiście sklep KKS Lech Poznań (o czym radośnie informował cały zestaw nalepek na tejże paczce:)). Dyspozytor najwyraźniej nie podzielał mojej sympatii do Lecha, gdyż powiedział do kolegi: 'Chcesz zobaczyć, co tu mam? Paczkę z Lecha Poznań... nie wierzysz? Choć, zobacz. Zrobimy tak, żeby nie dojechała'

Szczerze mówiąc uznałam, że jest to tylko żart i nie odezwałam się do dyspozytora. Po chwili on zreflektował się i dalszej części jego rozmowy już nie usłyszałam. Gdy ponownie się do mnie odezwał usłyszałam, że dostawa w dniu dzisiejszym nie jest możliwa. Poprosiłam o wyznaczenie mi jakiegokolwiek innego miejsca spotkania, w którym mogłabym odebrać paczkę. Usłyszałam, że jest to niemożliwe, gdyż kurier kieruje się już do bazy i właśnie dojeżdża do Piaseczna. Na koniec rozmowy rzuciłam pół żartem, że mam nadzieję, iż specyficzny nadawca paczki nie wpłynął na to, że kurier nie może mi jej doręczyć. Zostałam zapewniona, że nie.

Rozłączyłam się więc z panem i po 5 minutach zadzwoniłam ponownie licząc na połączenie z kimś innym. Połączyłam się znowu z jakąś panią i - w dużym skrócie – zostałam poinformowana, że paczka oczywiście może zostać dostarczona do mojego mieszkania i że kurier będzie tam za godzinę.

Jako, iż nie byłam w stanie wyjść jeszcze z pracy poprosiłam Matiego, aby pojechał do mieszkania. Mati był tam o 17, kurier miał przyjechać o 17.30. Oczywiście, nikt się nie pojawił, a o 18.30 nikt już na moje telefony w centrali DPD nie reagował...

Co więcej, później okazało się, że centrala DPD nie jest wcale w Piasecznie ale na ulicy Mineralnej w Warszawie...

Ogólnie rzecz biorąc, panom z DPD udało się popsuć mi świąteczny nastrój - paczka nie dotarła do mnie przed świętami, odebrałam ją - po długich przebojach (i z odciskami butów) - dopiero po Nowym Roku. Filip dostał w prezencie dwie płyty, które z resztą wcześniej sobie wybrał, ale wiecie, to nie było to samo...

To, jak bardzo wściekłam się na DPD i ile maili do nich później w tej sprawie wysłałam - to już też osobna historia (jak walczyć o swoje z korporacjami - mogę napisać o tym podręcznik;)). Dość, że odpisali, przeprosili i obiecali, że 'zostaną wyciągnięte konsekwencje'...

... Teraz boję się najazdu hordy wściekłych kibiców Legii na moje mieszkanie... :)))

2009-04-16

Czarna magia

Ostatnio w jakimś odcinku 'The Mentalist' padł taki cytat:

Kendall Cho: If dark forces did exist, stands to reason there could be people who control them for their own ends.
Patrick Jane: They're called investment bankers, and they don't live around here.


Ja natomiast wiem, że 'czarna magia' nie jest domeną bankowców... Otóż czarną magią zajmują się szaleni naukowcy od ultradźwięków! I nawet się z tym nie kryją:)

Oto dowód (ulubiona lektura Matiego):



[Samego tytułu nawet nie staram się zrozumieć... :) ]

2009-04-01

.

Jest taka piosenka Santany - 'Brown Skin Girl'. Nigdy za specjalnie nie zastanawiałam się nad tekstem, gdyż tekst w sumie zbyt głęboki nie był. W sumie standardowy - facet śpiewa, że kocha pewną 'Brown Sking Girl', ale w sumie nie wie, czy ona kocha jego.

Zawsze jednak zastanawiała mnie jedna rzecz - dlaczego on śpiewa, że 'jej usta uzależniają go od drobiu' ('her lips have me addicted to the poultry') ?! Trochę mi to nie pasowało - koleś śpiewa o miłości, motylach w brzuchu, niebie i innych 'wzniosłych' rzeczach, a tu nagle ten drób. No ale nic, są różne zboczenia, nie mnie oceniać:)

Miałam już nawet głębszą teorię na temat tej piosenki. Że owa 'Brown Skin Girl' to nie jest żadna dziewczyna, ale jakaś dobrze przypieczona kaczka albo gęś? No, w ostateczności kura albo sfeminizowany kurczak? Może facet po prostu myśli o swojej ulubionej potrawie? Na poparcie tej teorii znalazłam nawet w tekście piosenki kilka wersów:

She's a force of nature
That I can't outrun

Jest siłą natury
której nie mogę pokonać

[Głód?]

A devil and a savior all in one
Zarówno diabłem jak i ratunkiem
[No bo można się okropnie najeść i z tego przejedzenia rozchorować, ale też zaspokoić podstawową potrzebę]

(...)

Her lips have me addicted to the poultry
Jej usta sprawiają, że uzależniam się od drobiu
[Ha!]

(...)

Her cinnamon kisses...
Jej cynamonowe pocałunki
[Bo to kaczka w cynamonie]

...melt my soul like fire, yeah
...sprawiają, że moja dusza topi się w ogniu
[Zgaga?]

I tak dalej...

No i jesteśmy z Matim w górach, jedziemy sobie wyciągiem na Skrzyczne, słoneczko pięknie przygrzewa, cisza, spokój... Nic mi nie zakłóca muzyczki delikatnie pobrzdękującej z lewej słuchawki (jeżdżę tylko z jedną, żeby mimo wszystko słyszeć co się wokół mnie dzieje, no i coby usłyszeć, gdyby Mati chciał mi coś 'brzdęknąć' do drugiego ucha:))... Akurat leci 'Brown Skin Girl'. I usłyszałam. USŁYSZAŁAM! Po kilku ładnych latach słuchania tego utworu.

Bo wiecie, on tam nie śpiewa o drobiu. On śpiewa 'Her lips have me addicted to the POETRY' ('jej usta sprawiają, że uzależniam się od POEZJI') !!!

Piosenka nagle straciła swój 'urok'... :))

2009-03-30

Poranne Zamotanie

Na stoliku stoją - między innymi - keczup (w butelce, takiej wyciskanej, wiecie) i krem do twarzy (w takiej stojącej, wyciskanej tubce, wiecie). Czy Poranne Zamotanie sprawi, że posmaruję się keczupem zamiast kremem?

Dzisiaj przechytrzyłam Poranne Zamotanie. Ale było blisko... :))

Dzień dobry:)

2009-03-10

Sporty ekstremalne - część 1

Miałam napisać relację z wyjazdu w góry, ale ostatnio (od jakiegoś roku:)) cierpię na chroniczny brak czasu i nijak nie mogę znaleźć kwadransa na napisanie tej notki:) Ale oto wolny kwadrans się pojawił, zatem piszę, co następuje:)

Jeszcze przed świętami mieliśmy nadzieję na tydzień w Alpach, i to tym razem wysokich (zgodnie z wyznawaną przeze mnie zasadą tendencji zwyżkowej - nieważne, na co zmieniasz pracę/chłopaka/miejsce w którym spędzasz wakacje, ważne, żeby kolejne było lepsze od poprzedniego:)). Pech chciał jednak, że zdarzył się kryzys finansowy, który odbił się nie tylko na światowej gospodarce lub, bardziej lokalnie, na liczbie zatrudnionych w Banku (200 osób zwolnili, pisałam już? Ale ja się jeszcze dzielnie trzymam:)), ale też na naszych planach wyjazdowych. Euro skoczyło prawie do 5 zł, tak więc postanowiliśmy machnąć ręką na Alpy i zostać w Polsce. A z drugiej strony żal mi chyba było urlopu, zważywszy na fakt, że i tak będę musiała wziąć niedługo urlop na napisanie pracy magisterskiej.

W każdym bądź razie postanowiliśmy pojechać tam, gdzie się da dojechać w jak najkrótszym czasie. No i nie na cały tydzień, ale na weekend. A więc - ad fontes - do Szczyrku, w którym nie byliśmy lat już 3 albo i 4.

W ogóle to chcieliśmy pojechać tydzień później, ale okazało się, że tydzień później to ma już być ciepło, tak więc pewnego czwartkowego wieczoru stwierdziliśmy, że jedziemy dnia kolejnego po pracy. A że była godzina 22 albo i 23, ja rozłożona na kanapie z Makusiem na kolanach, tak więc wszelkie przygotowania przełożyliśmy na ów dzień kolejny:)

Swoją drogą zastanawiam się, czy da się jeszcze bardziej skrócić proces od podjęcia decyzji o wyjeździe do momentu samego wyjazdu:)

No więc w piątek rano poszukałam nocleg i zarezerwowałam miejsca. Później okazało się, że to samo miejsce niezależnie ode mnie znalazł wcześniej Mati (chyba za długo z nim jest - zaczynamy myśleć tak samo:)). Miejsce - jak się później okazało - fantastyczne - świetny klimat, świetny widok (chata na jakiejś górze:)), świetny gospodarz (z tych, którzy podczas kolacji w karczmie podchodzi, zagaduje i zabawia człowieka rozmową:)).

Na miejsce dojechaliśmy w niespełna 5 godzin. Około godziny 23 (zapowiedziałam, że tak gdzieś się zjawimy) dzwoni do nas właściciel i pyta, gdzie jesteśmy i kiedy będziemy. Byliśmy właśnie w Bielsku, tak więc timing miał idealny, bo do miejsca spoczynku zostało nam kilka kilometrów. On na to, że po nas wyjedzie. Ja już wcześniej spisałam sobie dokładne wskazówki, jak tam dojechać, więc nie chciałam go w sumie kłopotać, ale uparł się i ciężko go było od tego pomysłu odwieść:)

I wtedy padło pytanie:

'A jakim samochodem państwo jadą?'

Myślę sobie - facet chce po nas wyjechać, to pewnie nie chce nas po prostu przegapić, więc odpowiadam, że złotym Clio. A on na to:

'A napęd na cztery koła ma?'

No i tutaj zaczęłam się niepokoić:)) Przypomniałam sobie bowiem fragment opisu dojazdu do tego miejsca, który brzmiał: 'końcowy odcinek traktem leśnym' :)) Opisu kolejnych trzydziestu minut Wam oszczędzę, głównie dlatego, że przez większość czasu miałam zakryte oczy i starałam się nie krzyczeć:) Trakt leśny oczywiście był, do tego pod górkę i pokryty wyślizganą warstwą śniegu. W połowie traktu był ostry zakręt, tak więc należałoby się wcześniej mocno rozpędzić na tym śniegu, żeby dalej podjechać.

Nie podjechaliśmy na samą górę:)) Później przez resztę weekendu Mati wkurzał się, bo tubylcy potrafili pod górę podjechać maluchami bez łańcuchów. No, ale to pewnie są lata doświadczeń:))

Co więcej? Szczyrk wygląda tak jak go zapamiętaliśmy. Gigantyczne kolejki do wyciągów i wiecznie zachmurzone niebo (widzieliście kiedyś słońce w Szczyrku? Ja tam byłam w sumie chyba z 4 razy i sobie nie przypominam:)). Trasy - jedne z ulubionych pod względem urozmaicenia i widoków - chociaż takie sobie jeśli chodzi o przygotowanie (jeden z najgorszych dźwięków - przejechać deską po wystającym kamieniu:)).

Po pierwszym dniu jeżdżenia myślałam, że w niedzielę rano zapakuję się do samochodu i każę odwieźć do domu - tak mnie wszystko bolało. Ale byłam dzielna i przejeździłam też niedzielę:) Skutek był taki, że jeszcze do czwartku chodziłam, jakby mnie pokręciło:) W ogóle to podczas ostatniego zjazdu zaliczyłam taki upadek, że w dalszym ciągu się dziwię, że nic mi się wtedy nie stało. Zagapiłam się, zahaczyłam przednią krawędzią, runełam robiąc po drodze trzy salta i lądując głową w dół stoku. Poleżałam kilkanaście sekund w tej arcywygodnej pozycji, po czym podniosłam się i stwierdziłam, że nic mnie nie boli. Na co pojawiła się myśl, że skoro mnie nic nie boli to znaczy, że musiałam się nieźle walnąć w główkę;) Ale dokulałam się do checkpoint'u i po minie Matiego stwierdziłam, że chyba wszystko jest ze mną ok (oprócz fryzury - fryzura mi się po tym upadku nieco zdeformowała:)).

Poniżej wklejam fotkę (w celach archiwizacyjnych:))

2009-03-07

.

Po prostu muszę opisać wczorajszy koncert. Nie ma rady.

Koncert z okazji - jak twierdzili organizatorzy - z okazji dnia kobiet. Co dało się odczuć już w drzwiach Konkresowej, gdzie kilku panów rozdawało wchodzącym paniom kwiatki. Nie rozumiem tylko dlaczego prowadzącą musiała być kobieta (facet tam by się przydał, no nie? :)), no i kto postanowił wybrać zestaw 'Polina Łaptiewa + Audiofeels'? :) Nie oszukujmy się - ludzie przyszli tam dla muzyki typowo rozrywkowej, a średnia wieku na widowni wynosiła pewnie ok. 20 lat. A organizator na sam początek rzuca panią Łaptiewą, do której osobiście nic nie mam, no ale nie w tym czasie i nie w tym miejscu. Pani Polina wchodzi (wraz z jakąś drugą panią, której imienia nie pamiętam, a która robiła za akompaniatorkę) i zaczyna grać. No i gra i gra - Rachmaninowa, Dvoraka itd. A więc, delikatnie mówiąc - same smęty. Do których osobiście nic nie mam, bo czasami lubię takie smęty, no ale nie w tym czasie i miejscu. Nie po pobudce o 5:30 i 9h w pracy! No serio, gdzieś w okolicach drugiego utworu moje powieki stały się ciężkie i myślałam, że przyjdzie mi zaraz zbłaźnić się totalnie, zasypiając Matiemu na ramieniu. Ale w okolicach drugiego utworu wszyscy przebywający na sali przyjęli już pozycje z głową opartą na dłoni lub głową opartą na ramieniu osoby towarzyszącej, tak więc nie tylko ja walczyłam z sennością.

Ale abstrahując od rzewnego repertuaru pani Łaptiewej - skrzypaczką jest niezłą, to jej trzeba przyznać. Trochę tylko nie zrozumiałam dziwnej maniery ewakuowania się pań ze sceny gdzieś po drugim utworze, żeby zaraz (bez próśb o bisy) się na tej scenie znowu pojawić. Zrobiły ten numer ze trzy razy i za każdym razem wszyscy myśleli, że panie już wychodzą (co trochę ożywiało publiczność), ale one UPARCIE WRACAŁY. No ale nie to nawet jest najbardziej w tym wszystkim irytujące. Pisałam już o tym przy okazji Santany, ale napiszę jeszcze raz - wkurza mnie, jak ktoś przyjeżdża dać koncert i podczas tego koncertu nawet się z publicznością nie przywita. Ja potrzebuję interakcji - gdybym chciała tylko wersję audio-video takiego występu to bym sobie obejrzała teledysk. A koncerty to już coś więcej. Ja wiem, że teksty w stylu 'good evening Warsaw!' są takie oklepane, ale przynajmniej mam wrażenie, że występujący wie, gdzie przyjechał, a nie odwala fuchę z myślą 'ok, koncert 3 z 12 jest zaliczony, jutro wiozą mnie dalej'. Rozumiem, że nauczenie się przez obcokrajowca 'dzień dobry' może być trudne, ale mnie tam 'good evening' wystarcza. I kilka słów ze sceny, choćby powtarzał je na każdym koncercie. Być może pani Łaptiewa nie zna polskiego, być może nie zna też angielskiego, ale powinna zdawać sobie sprawę z tego, że publiczność zrozumiałaby proste 'zdrastwujtie'.

No i druga część koncertu - Audiofeels. Zespół uprawiający sztukę, którą nazwałabym po prostu 'paszczo-granie' :))
Tutaj sala nieco się ożywiła, ze sceny popłynęły znane wszystkim hity w doskonałym wykonaniu. Że zespół jest świetny - wiedziałam już wcześniej. Napiszę więc o tym, co mnie zaskoczyło/oczarowało. I coby nie zrobić z tego kilometrowej notki z samymi peanami na ich cześć - krótko wypunktuję:

1. Okazuje się, że wszyscy panowie potrafią świetnie śpiewać. Wszyscy! I śpiewają naprawdę nieźle. Tego talentu mają pewnie więcej (każdy z osobna) niż wszystkie 'gwiazdki' naszej polskiej popowej sceny.

2. Okazuje się, że panowie mają świetny gust, jeśli chodzi o muzykę. Było trochę rocka, było trochę ballad, ale jak się przyznali, że uwielbiają Stinga - rozpłynęłam się! Oczywiście, pełna byłam obaw, że jak spieprzą 'Shape of my heart', to już ich nie będę lubić, na szczęście jednak poradzili sobie z tym utworem. No! :)

3. Przez cały koncert zastanawiałam się, czy Pan_Perkusja (Kitek;)) naprawdę robi te dźwięki paszczą, czy też bit leci z jakiegoś nagrania. Bo o ile we wszystkie 'instrumenty' można było jakoś 'uwierzyć', tak perkusja była tak idealna i niesamowita, że nie mogłam wyjść z podziwu. Super!

4. Okazuje się też, że panowie oprócz talentu muzycznego i super wyglądu (wiem ze zdjęć, bo ze środka sali w sumie niewiele widać:)) mają też ogromne poczucie humoru. Taka mieszanka nieczęsto się zdarza. No i do tego świetnie radzą sobie z publicznością, tak więc koncert był muzyczną rozrywką poprzetykaną motywami humorystycznymi. Motyw z samochodem Kitka - super! Dawno tak dobrze się nie bawiłam na koncercie. Te dialogi zespołu z publicznością jeszcze bardziej uwypukliły dysonans między nimi a występem pani Łaptiewej (która nie powiedziała nic) czy też na przykład występem Santany.

5. Zastanawiam się też, jak oni wytrzymają napływ fanek. Bo że fanek mają całe mnóstwo - temu nawet nie próbuję przeczyć:) Sama bardzo chętnie powiesiłabym ich plakat nad łóżkiem, nie wiem tylko, co na to Mati:)) Byłby to pierwszy boysband w moim życiu, to coś znaczy:)) W każdym razie w momentach zbiorowej histerii publiczności panowie mówili, że są 'zaskoczeni' i 'nie wiedzą co powiedzieć'. Ja mam tylko nadzieję, że ta skromność, która - jeszcze - w nich jest nie zniknie zbyt szybko. I że nie staną się zblazowanymi gwiazdami, bo to już nie będzie to samo:))

6. Reasumując. Jeśli jakimś cudem czyta mnie któryś z panów z Audiofeels, chciałabym powiedzieć tylko jedno (i proszę o przekazanie reszcie zespołu) :
DŁONIE MNIE BOLĄ.
OD KLASKANIA.
CIĄGLE.
I TO JEST WASZA WINA!!!
No. Tyle chciałam powiedzieć. Było super:) Na kolejny koncert w Warszawie też się pewnie wybiorę. I płytę kupię. A co!

PS. Jeśli ktoś jest w stanie podpowiedzieć mi tytuł piosenki, którą śpiewał Człowiek o Najniższym Głosie w Kosmosie, to będę zobowiązana:))

PS. 2. I jeszcze dwa zdjęcia:)





Niezbyt piękne, bo ciężko się robi zdjęcia z ukrycia, do tego aparatem mieszczącym się do najmniejszej posiadanej torebki (a torebka jest, uwierzcie, mikroskopijna:)), ale przynajmniej jest jakiś dowód na to, że byłam i widziałam:)

2009-02-25

.

Świat się kończy... na n-k zostałam zaproszona do znajomych przez 'Paulina Usługi Kosmetyczne Warszawa Ursus TIPSY OD 70 zł <:oo:>' :))

Nic, tylko sobie te tipsy zrobić :)

2009-02-24

.

Mężczyźni to jednak prości są jak obsługa cepa:) Wystarczy połechtać ich ego i już ma się ich w garści! Mówią, że 'przez żołądek do serca', albo że facet myśli tylko wiadomą częścią ciała, ale prawda jest taka, że nie trzeba faceta ani karmić, ani się dla niego rozbierać:) Wystarczy nauczyć się obchodzić z najwrażliwszą częścią męskiego jestestwa:))

Weźmy takiego Admina_Wszystkich_Adminów. Dawno temu go tutaj na blogu tak nazwałam, ostatnio on się do tego dogrzebał i teraz kojarzy mnie chyba tylko z tym faktem. Ba, kolegom o tym opowiada! :) Już go widzę, za trzydzieści lat z wnukiem na kolanach: 'a wiesz, kiedyś taka jedna nazwała mnie...' :))

Aaa, zaproponował mi też zrobienie kilku zdjęć:) Mam nadzieję, że nie myślał o takich :) W każdym razie, nie mogliśmy się dzisiaj nawzajem przekonać - ja jego, że jestem pewnie najmniej fotogeniczną osobą pod słońcem, a on mnie, że jest na tyle świetnym fotografem, że nawet największemu 'potworowi' jest w stanie zrobić interesujące zdjęcia:)) Pewnie trochę mu wjechałam na ambicję:) Ale nawet gdyby mu się te zdjęcia udały - wolałabym nie trafić do albumu zatytułowanego 'największe fotograficzne wyzwania':) Albo stać się materiałem na filmik w stylu 'brzydka modelka, genialny fotograf i Photoshop - przed i po' :)) Hmmm... właściwie to mógłby być niezły filmik;))

2009-02-14

.

Admin_Wszystkich_Adminów vel Nadworny_Fotograf_Banku (jak nazwał go jeden z moich kolegów z pracy:) ciągle mnie męczy swoimi zdjęciami z rejsu po Karaibach. No to myślę sobie - wrzucę tu na bloga jakieś zdjęcie z jakichś wakacji, coby nie było, że ja nigdzie nie jeżdżę:)

Zobaczymy, czy tam był... :)

Swoją drogą, zdjęcie będzie z miejsca dosyć standardowego - bo odwiedzanego corocznie przez największą ilość turystów na całym świecie:)






Na zdjęciach oczywiście Wielki Kanion rzeki Colorado. Arizona, USA.

No dobra, może te zdjęcia nie są równie piękne... ale moje:)

2009-02-10

Problem z poprzedniej notki rozwiązał się sam... Nie ma już biletów na ten koncert:/

2009-02-08

.

No dobra, Audiofeels Audiofeelsem, ale 17 lutego w Kongresowej będzie Ayọ! No i jak tutaj pójść na dwa koncerty? :)

.

Ten dzień od początku zaczął się jakoś nie tak.

Budzik nastawiłam na piątą rano, coby jeszcze trochę się pouczyć. Egzamin dzisiaj miałam mieć, na 9:50. Nie pytajcie nawet czemu - jako studentka studiów stacjonarnych (mimo wszystko:)) - miała zdawać w niedzielę. To akurat nieistotne.

W każdym razie, budzik na 5. Ale mój budzik jest madry - wie, że budzić mnie powinien tylko w dni powszednie, bo w weekendy wstawać wcześnie nie muszę. Mój budzik jest mądry - ale ja niekoniecznie - nastawiłam sobie bowiem budzenie na 5 w NAJBLIŻSZY DZIEŃ POWSZEDNI. A mamy przecież NIEDZIELĘ, tak.

No więc budzę się jeszcze przed świtem, z takim radosnym uczuciem, że budzik jeszcze nie zadzwonił i można troszkę dospać. I tak sobie przysypiam (cały czas ciesząc się z tego, że 'jeszcze chwilkę'), aż wreszcie zaczyna się robić JASNO. No a przecież przed 5 nie może być jasno, no nie? No to łapię komórkę i widzę: 7:00.

Swoją drogą, niezły timing - mogłam obudzić się przecież o 9:30 i za chiny ludowe bym na ten egzamin nie zdążyła. Ale nie - wstałam i zdążyłam przeczytać wszystko to, co mi jeszcze do przeczytania zostalo i o 8:30 popędziłam do łazienki, coby tę strzechę na głowie umyć. W iście ekspresowym tempie, bo czasu mało - tak więc zmuszona zostałam do użycia TYLKO JEDNEJ odżywki do włosów. Ale nic to.

O godzinie 9:00 mam już umyte włosy i umalowaną paszczę. NN przynosi mi herbatę i monte (którego oczywiście nie zjadam). 20 minut później wychodzę z domu.

W szkole jestem 10 minut przed czasem. Siadam sobie z boku, bo pod samą salą 105 stoi stado_studentów_pierwszego_roku - jakby musieli tych drzwi co najmniej pilnować, a oddalenie się na trzy kroki powodowałoby automatyczne nie zaliczenie przedmiotu. No więc siadam sobie z boku, zupełnie nie zdziwiona ową dziatwą (która na mój przedmiot chodzić nie powinna, bo to poziom 5, a dziatwa - poziom 1), bo pani profesor C wykłada - oprócz przedmiotu mnie interesującego - między innymi logikę (z poziomu 1). No więc siedzę sobie RADOŚNIE, słuchając Jamiego Culluma czy też jakiegoś innego Stinga i czekam. Czekam do 9:50, a tu NIC. W pewnym momencie zauważam, że co jakiś czas ktoś do sali jednak wchodzi i ktoś z niej wychodzi (więc myślę sobie - egzamin ustny). Podchodzę więc RADOŚNIE do jakiegoś chłopca i pytam, z czego to egzamin. A on mi na to, że z historii gospodarczej. Nic to - myślę - może oprócz logiki pani profesor C wykłada też historię. Brnę więc dalej - 'a z kim ten przedmiot'. 'Z PANIĄ PROFESOR Z'.

No i dupa.

Obiegłam pół szkoły, ale przecież w niedzielę rano to ja się nic nie dowiem, a przedmiot na tyle specjalistyczny, że prawie nikt go nie obiera, więc też dziekanat nie uważa za stosowne wywieszać o nim jakichkolwiek informacji.

Zabrałam się więc do domu.

Ale nawet nie to było w tym wszystkim najlepsze. Najlepsze było to, że jak wcześniej czekałam na ten egzamin, siedząc sobie RADOŚNIE na schodach i słuchając Jamiego Culluma czy też jakiegoś innego Stinga, zauważyłam dziwną nieregularność przy podeszwie jednego z moich butów. Odwróciłam stopę, lekko ją zgięłam i co ujrzałam? Wnętrze mojego buta. Serio! Z jednej strony, na połowie długości stopy odkleiła mi się podeszwa!

Mama nie wiedziała, co mi kupić na urodziny. Kilka godzin temu poinformowałam ją, że sprezentowała mi właśnie nowe buciki:)

Jedno muszę jednak przyznać moim starym bucikom - mają niezły timing - rozwaliły się akurat w okresie wyprzedaży:)

2009-02-06

.

Wybraliśmy się wczoraj z NN na kolację (była okazja, więc musiałam postawić:)). Tym razem padło na Biały Domek - przede wszystkim dlatego, że często mijam go w drodze do szkoły i zawsze mnie intrygował. Po drugie - nie znalazłam o nim złych opinii. No i blisko - tak więc mogliśmy spokojnie zostawić samochód i przejść się na piechotę.

Dawno nic mnie tak pozytywnie nie zaskoczyło! :) Jedzenie - pycha (chociaż zupa pomidorowa mogłaby nie być kremem, ale cóż:)), klimat świetny (sala pełna starych kredensów, obrazów i sprzętów, a w tle Mieczysław Fogg), ceny - do zaakceptowania (raz na jakiś czas, jak narazie;)). W każdym razie, bardzo udany wieczór:)

[ Mogłabym tutaj wkleić Wam swoje zdjęcie stamtąd, ale wyglądam na nim jak jakiś goblin - z resztą, jak zwykle:) ]

Zauważyłam, że ten blog zmienia się powoli w zestaw recenzji filmów/koncertów/restauracji - gdyby mi jeszcze ktoś za to płacił:)

Aaaa, no i najważniejsze - już niedługo kupuję coś takiego - tak więc drżyjcie sąsiedzi! :)

2009-01-31

.

Jakoś tak się złożyło, że od dawna nie byliśmy na żadnym koncercie. Mamy poważne braki w życiu kulturalnym jednym słowem.
Dlatego też, jak tylko dowiedziałam się, że Audiofeels zawita do Kongresowej, zaczęłam męczyć Matiego, żeby kupił bilety.

Czemu Audiofeels? No wiecie, zgodnie z zasadą, że skoro jeden śpiewający, przystojny facet jest fajny, to ośmiu... :)



Czytam więc sobie co tam na tym koncercie będzie i mówię Matiemu: 'Ale wiesz, tam oprócz Audiofeels będzie też jakaś skrzypaczka...'

'I co, będzie skrzypać?' :))

Taaak, musimy iść się odchamić, jak najszybciej:))

(gdyby ktoś był zainteresowany: koncert jest 6 marca w sali Kongresowej, bilety bodajże od 60 do 120zł:))