2009-02-08

.

Ten dzień od początku zaczął się jakoś nie tak.

Budzik nastawiłam na piątą rano, coby jeszcze trochę się pouczyć. Egzamin dzisiaj miałam mieć, na 9:50. Nie pytajcie nawet czemu - jako studentka studiów stacjonarnych (mimo wszystko:)) - miała zdawać w niedzielę. To akurat nieistotne.

W każdym razie, budzik na 5. Ale mój budzik jest madry - wie, że budzić mnie powinien tylko w dni powszednie, bo w weekendy wstawać wcześnie nie muszę. Mój budzik jest mądry - ale ja niekoniecznie - nastawiłam sobie bowiem budzenie na 5 w NAJBLIŻSZY DZIEŃ POWSZEDNI. A mamy przecież NIEDZIELĘ, tak.

No więc budzę się jeszcze przed świtem, z takim radosnym uczuciem, że budzik jeszcze nie zadzwonił i można troszkę dospać. I tak sobie przysypiam (cały czas ciesząc się z tego, że 'jeszcze chwilkę'), aż wreszcie zaczyna się robić JASNO. No a przecież przed 5 nie może być jasno, no nie? No to łapię komórkę i widzę: 7:00.

Swoją drogą, niezły timing - mogłam obudzić się przecież o 9:30 i za chiny ludowe bym na ten egzamin nie zdążyła. Ale nie - wstałam i zdążyłam przeczytać wszystko to, co mi jeszcze do przeczytania zostalo i o 8:30 popędziłam do łazienki, coby tę strzechę na głowie umyć. W iście ekspresowym tempie, bo czasu mało - tak więc zmuszona zostałam do użycia TYLKO JEDNEJ odżywki do włosów. Ale nic to.

O godzinie 9:00 mam już umyte włosy i umalowaną paszczę. NN przynosi mi herbatę i monte (którego oczywiście nie zjadam). 20 minut później wychodzę z domu.

W szkole jestem 10 minut przed czasem. Siadam sobie z boku, bo pod samą salą 105 stoi stado_studentów_pierwszego_roku - jakby musieli tych drzwi co najmniej pilnować, a oddalenie się na trzy kroki powodowałoby automatyczne nie zaliczenie przedmiotu. No więc siadam sobie z boku, zupełnie nie zdziwiona ową dziatwą (która na mój przedmiot chodzić nie powinna, bo to poziom 5, a dziatwa - poziom 1), bo pani profesor C wykłada - oprócz przedmiotu mnie interesującego - między innymi logikę (z poziomu 1). No więc siedzę sobie RADOŚNIE, słuchając Jamiego Culluma czy też jakiegoś innego Stinga i czekam. Czekam do 9:50, a tu NIC. W pewnym momencie zauważam, że co jakiś czas ktoś do sali jednak wchodzi i ktoś z niej wychodzi (więc myślę sobie - egzamin ustny). Podchodzę więc RADOŚNIE do jakiegoś chłopca i pytam, z czego to egzamin. A on mi na to, że z historii gospodarczej. Nic to - myślę - może oprócz logiki pani profesor C wykłada też historię. Brnę więc dalej - 'a z kim ten przedmiot'. 'Z PANIĄ PROFESOR Z'.

No i dupa.

Obiegłam pół szkoły, ale przecież w niedzielę rano to ja się nic nie dowiem, a przedmiot na tyle specjalistyczny, że prawie nikt go nie obiera, więc też dziekanat nie uważa za stosowne wywieszać o nim jakichkolwiek informacji.

Zabrałam się więc do domu.

Ale nawet nie to było w tym wszystkim najlepsze. Najlepsze było to, że jak wcześniej czekałam na ten egzamin, siedząc sobie RADOŚNIE na schodach i słuchając Jamiego Culluma czy też jakiegoś innego Stinga, zauważyłam dziwną nieregularność przy podeszwie jednego z moich butów. Odwróciłam stopę, lekko ją zgięłam i co ujrzałam? Wnętrze mojego buta. Serio! Z jednej strony, na połowie długości stopy odkleiła mi się podeszwa!

Mama nie wiedziała, co mi kupić na urodziny. Kilka godzin temu poinformowałam ją, że sprezentowała mi właśnie nowe buciki:)

Jedno muszę jednak przyznać moim starym bucikom - mają niezły timing - rozwaliły się akurat w okresie wyprzedaży:)

Brak komentarzy: