Mam plan - będę wstawać godzinę wcześniej i pisać pracę. Po powrocie z pracy (znaczy się: z Fabryki) nie mam już siły na nic, tak więc jedynym sposobem na obronienie się jeszcze przed wakacjami są poranki z systemem bankowym w Chinach.
Zobaczymy, co z tego będzie...:)
2008-10-28
2008-10-26
Filmowy weekend
Jakoś długo nie było w kinach dobrych filmów akcji, a jak już pojawiło się coś ciekawego na horyzoncie, to od razu hurtem ze trzy albo i cztery filmy. W zeszły piątek odbyliśmy pielgrzymkę do domu, tak więc w ten weekend trzeba było nadrobić zaległości i pójść na dwa filmy:)
W czwartek poszliśmy na 'Eagle eye', który już jakiś czas temu zachęcił mnie ciekawymi trailerami. Film nawet niezły, chociaż trochę mnie jednak rozczarował - spodziewałam się ciekawszego zakończenia, a nie czegoś na pograniczu science fiction. Ale mogłoby być, nie żałuję czasu spędzonego w kinie.
Z kolei wczoraj... wczoraj poszliśmy na Maxa Payne'a, pomimo marnych recenzji. Twórcom filmu trzeba przyznać, że dobrze uchwycili klimat gry - sfilmowano na przykład stację metra, od której zaczyna się gra. Piękne są też niektóre zdjęcia - wirujący w powietrzu śnieg czy kule przecinające wodę, w której pływa Max. Film sprawia jednak wrażenie statycznego, a nie tego spodziewają się ludzie idący do kina na film akcji. Myślę też, że większość scen, ujęć, czy sposobów filmowania (mam tu na myśli słynny 'bullet time') będzie niezrozumiałe dla tych, którzy nie grali w grę. Chociaż może tacy w ogóle się na film nie wybiorą:)
To nie koniec moich zarzutów. Spodziewałam się większej roli Olgi Kurylenko (która wyjątkowo upodobała sobie tego typu filmy - pojawiła się już jako dziewczyna Hitmana, pojawi się - jako dziewczyna Bonda), tymczasem panna ginie zaraz na początku (ale spokojnie, panowie, zdążyła się wcześniej rozebrać:))). Pozostałym postaciom również czegoś... brakuje. Wszystko płaskie. No a największą porażką filmu są... z resztą, co ja będę pisać. W każdym razie - znów wątki science fiction, jakby już nikt nie potrafił zrobić normalnej strzelanki, bez żadnych potworów, tajemnych mocy i superkomputerów opanowujących świat.
Reasumując - zobaczyć można. O ile ktoś grał w grę. Bo jeśli nie, to można się wynudzić...:)
Ale już za dwa tygodnie... Bond. James Bond:)
W czwartek poszliśmy na 'Eagle eye', który już jakiś czas temu zachęcił mnie ciekawymi trailerami. Film nawet niezły, chociaż trochę mnie jednak rozczarował - spodziewałam się ciekawszego zakończenia, a nie czegoś na pograniczu science fiction. Ale mogłoby być, nie żałuję czasu spędzonego w kinie.
Z kolei wczoraj... wczoraj poszliśmy na Maxa Payne'a, pomimo marnych recenzji. Twórcom filmu trzeba przyznać, że dobrze uchwycili klimat gry - sfilmowano na przykład stację metra, od której zaczyna się gra. Piękne są też niektóre zdjęcia - wirujący w powietrzu śnieg czy kule przecinające wodę, w której pływa Max. Film sprawia jednak wrażenie statycznego, a nie tego spodziewają się ludzie idący do kina na film akcji. Myślę też, że większość scen, ujęć, czy sposobów filmowania (mam tu na myśli słynny 'bullet time') będzie niezrozumiałe dla tych, którzy nie grali w grę. Chociaż może tacy w ogóle się na film nie wybiorą:)
To nie koniec moich zarzutów. Spodziewałam się większej roli Olgi Kurylenko (która wyjątkowo upodobała sobie tego typu filmy - pojawiła się już jako dziewczyna Hitmana, pojawi się - jako dziewczyna Bonda), tymczasem panna ginie zaraz na początku (ale spokojnie, panowie, zdążyła się wcześniej rozebrać:))). Pozostałym postaciom również czegoś... brakuje. Wszystko płaskie. No a największą porażką filmu są... z resztą, co ja będę pisać. W każdym razie - znów wątki science fiction, jakby już nikt nie potrafił zrobić normalnej strzelanki, bez żadnych potworów, tajemnych mocy i superkomputerów opanowujących świat.
Reasumując - zobaczyć można. O ile ktoś grał w grę. Bo jeśli nie, to można się wynudzić...:)
Ale już za dwa tygodnie... Bond. James Bond:)
2008-10-25
'Englishman in New York'
Jesteśmy ze sobą już pięć lat. Rok w tej samej szkole, dwa lata w dwóch odległych od siebie miastach i kolejne dwa - już w tym samym. 60 miesięcy razem. Długo:)
Data została już wyznaczona... :)
Jednym z prezentów z okazji 'drewnianej' rocznicy jest oczywiście książka z tekstami Stinga. Specjalnie dla tych, którzy szukają, a znaleźć nie mogą - oto polskie tłumaczenie 'Englishman in New York' (przekład: Lesław Haliński):
Książkę można kupić np. tutaj.
Data została już wyznaczona... :)
Jednym z prezentów z okazji 'drewnianej' rocznicy jest oczywiście książka z tekstami Stinga. Specjalnie dla tych, którzy szukają, a znaleźć nie mogą - oto polskie tłumaczenie 'Englishman in New York' (przekład: Lesław Haliński):
Nie piję kawy, kochanie, ja piję herbatę
Lubię tost z przypieczoną skórką
A kiedy mówię, słyszysz to w moim akcencie
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Widzisz, jak idę Piątą Aleją
Z laską w dłoni
Mam ją zawsze przy sobie
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jeśli - jak ktoś powiedział - maniery świadczą o człowieku
To on jest dziś bohaterem
Trzeba charakteru, żeby z uśmiechem tolerować nieuctwo
Bądź sobą, nieważne, co mówią inni
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Skromność i przyzwoitość mogą zapewnić rozgłos
Możesz oazać się wyjątkiem
Łagodność i umiar to obecnie cechy rzadkie
W nocy świeczka jest jaśniejsza od słońca
Nie mundur czyni mężczyzną
Czy pozwolenie na broń
Staw czoło wrogom, unikaj ich, jeśli możesz
Dżentelmen odchodzi, ale nigdy nie ucieka
Jeśli - jak ktoś powiedział - maniery świadczą o człowieku
To on jest dziś bohaterem
Trzeba charakteru, żeby z uśmiechem tolerować nieuctwo
Bądź sobą, nieważne, co mówią inni
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Jestem cudzoziemcem, legalnym cudzoziemncem
Jestem Anglikiem w Nowym Jorku
Książkę można kupić np. tutaj.
2008-10-06
.
Wielkie Miasto pojechało na wakacje. Wreszcie. Wielkie Miasto - w sensie my: ja i mój NN (Najukochańszy Narzeczony:)). Jak mnie ktoś pyta, gdzie byliśmy, to odpowiadam 'wszędzie'. Tak jest najkrócej:)
Generalnie rzecz biorąc na temat tej wypawy możnaby pisać godzinami. W końcu 3,5 tys. km samochodem:) Ale w dużym skrócie:
Z Polski pojechaliśmy na Węgry. Przez Czechy i Słowację (wiadomo czego się spodziewać).
Węgry to normalnie Ameryka w porównaniu z Polską. Oczywiście chodzi mi o drogi. Piękne, nowiutkie autostrady. Autostrady ciągnące się przez pustkowia. Wszędzie jak okiem sięgnąć potwornie pusto. Normalnie żywego ducha, ani jednego światełka:)
Budapeszt trochę nas rozczarował. Owszem, zabytki super, widać, że miasto nie było aż tak zniszczone podczas wojny jak np. Warszawa. Ale na ulicach widać było śmieci, na murach grafitti, w przejściach podziemnych - stragany. Ale metro - trzeba im przyznać - mają najstarsze w Europie kontynentalnej! Jedzenie - papryka chyba w każdym daniu:)
Z Węgier postanowiliśmy udać się do Bułgarii - przez Rumunię i Serbię. Już jednak na granicy Węgiersko-Rumuńskiej pierwszy zgrzyt - Rumuni. Chmara brudnych ludzi wyłudzających kasę. 20 euro za 'umycie szyby' - czyli de facto haraczu za puszczenie samochodu bez wybicia tejże! Jeśli więc musicie kupić winietę (5 euro za jazdę po autostradach, których nie widziałam), to zróbcie to gdzieś dalej - byle nie na granicy. Granicę przejedźcie bez zatrzymywania. Z resztą, później też strach - miasta to w zasadzie same getta - ładnych dzielnic po prostu nie ma. Drogi - koszmar. Skrzyżowania w centrum miasta - kojarzycie słynny filmik 'skrzyżowanie w Teheranie'? Bingo. Poza miastami - smutne, puste pola. Pojechaliśmy więc - nie zatrzymując się - do najbliższego przejścia granicznego z Serbią. Tam okazało się, że nie mamy jakiegoś super ważnego ubezpieczenia, a bez ubezpieczenia to oni nas nie puszczą. Ubezpieczenie - 130 euro. No to ładnie podziękowaliśmy za tę rozrywkę i zawróciliśmy. W międzyczasie podjęliśmy też decyzję, że nie pchamy się dalej do Bułgarii - bo może i wybrzeże jest ładne, ale reszta Bułgarii może wyglądać tak jak Rumunia. W przewodniku wyczytałam coś o ubikacjach na stacjach benzynowych - dziurach w podłodze. Ubikacje te pamiętam z wyjazdu do Grecji, właśnie z granicy rumuńsko-bułgarskiej. W moich wspomnieniach z tych dziur w podłodze wyłaziły karaluchy. Czyli - skoro piszą o tych ubikacjach w przewodniku - dużo się w ciągu tych dziesięciu lat nie zmieniło...
Tak więc z Rumunii trafiliśmy znowu na Węgry. Dało nam to możliwość pojechania nad Balaton (pozdrawiamy łabędzia, którego to karmiliśmy tam bułką! :)).
Dalej - Słowenia. Kraj jeszcze ładniejszy od Węgier - może dlatego, że bardziej urozmaicony, pagórkowaty. Czyściutki, zadbany. Piękne drogi. Ljubljana - mała, nie robiąca zbytniego wrażenia jako całość, ale starówka przepiękna. Będę mile wspominać pchli targ - takiego nie widziałam jeszcze nigdzie!
Włochy. Wiadomo - jakie są każdy widzi. Triest - zwykłe włoskie miasto. Wenecja - mistrzostwo świata. O tej porze roku nie śmierdzi (bo podobno w szczycie sezonu zapach nie do zniesienia), ale turystów ciągle chmara. Jezioro Garda - przepiękne widoki, warto było trochę pobłądzić przy zjeździe z autostrady i przejechać się malowniczą trasą wzdłuż jeziora. W jednej z miejscowości nakarmiliśmy chlebem chyba wszystkie kaczki/mewy/wróble zamieszujące to jezioro - zeżarły nam cały bochenek plus dwie duże bułki!
Austria - tu poczuliśmy się prawie jak w domu. Ale w Austrii byliśmy tylko przejazdem:)
Niemcy - wiadomo:) Najlepsze i jedyne bezpłatne autostrady w Europie:) Monachium - nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, może jednak było to wynikiem kiepskiej pogody?
Podsumowując - trochę nas ten wyjazd nauczył. Przede wszystkim tego, że Rumunii (i pozostałym krajom 'bardziej na wschód') należy dać jeszcze minimum 10-15 lat na ogarnięcie. Po drugie, że Polska to też musi być trzeci świat dla takiego Niemca czy Austriaka (bo jak nazwać kraj, w którym nie ma autostrad, a jeśli jakaś już jest, to trzeba zapłacić 2 razy po 11zł za 62 km autostrady, która na większości długości jest redukowana do jednego pasa?!). I choć jest u nas lepiej niż w Rumunii, to jednak gorzej niż w Czechach, Słowenii, na Słowacji czy na Węgrzech, tak więc więcej krajów już jest przed nami niż za.
Polska przywitała nas deszczem, informacjami o kryzysie finansowym i o tym, że pewnie zabiorą nam Euro 2012... Tak więc 'back to reality' ... :))
Generalnie rzecz biorąc na temat tej wypawy możnaby pisać godzinami. W końcu 3,5 tys. km samochodem:) Ale w dużym skrócie:
Z Polski pojechaliśmy na Węgry. Przez Czechy i Słowację (wiadomo czego się spodziewać).
Węgry to normalnie Ameryka w porównaniu z Polską. Oczywiście chodzi mi o drogi. Piękne, nowiutkie autostrady. Autostrady ciągnące się przez pustkowia. Wszędzie jak okiem sięgnąć potwornie pusto. Normalnie żywego ducha, ani jednego światełka:)
Budapeszt trochę nas rozczarował. Owszem, zabytki super, widać, że miasto nie było aż tak zniszczone podczas wojny jak np. Warszawa. Ale na ulicach widać było śmieci, na murach grafitti, w przejściach podziemnych - stragany. Ale metro - trzeba im przyznać - mają najstarsze w Europie kontynentalnej! Jedzenie - papryka chyba w każdym daniu:)
Z Węgier postanowiliśmy udać się do Bułgarii - przez Rumunię i Serbię. Już jednak na granicy Węgiersko-Rumuńskiej pierwszy zgrzyt - Rumuni. Chmara brudnych ludzi wyłudzających kasę. 20 euro za 'umycie szyby' - czyli de facto haraczu za puszczenie samochodu bez wybicia tejże! Jeśli więc musicie kupić winietę (5 euro za jazdę po autostradach, których nie widziałam), to zróbcie to gdzieś dalej - byle nie na granicy. Granicę przejedźcie bez zatrzymywania. Z resztą, później też strach - miasta to w zasadzie same getta - ładnych dzielnic po prostu nie ma. Drogi - koszmar. Skrzyżowania w centrum miasta - kojarzycie słynny filmik 'skrzyżowanie w Teheranie'? Bingo. Poza miastami - smutne, puste pola. Pojechaliśmy więc - nie zatrzymując się - do najbliższego przejścia granicznego z Serbią. Tam okazało się, że nie mamy jakiegoś super ważnego ubezpieczenia, a bez ubezpieczenia to oni nas nie puszczą. Ubezpieczenie - 130 euro. No to ładnie podziękowaliśmy za tę rozrywkę i zawróciliśmy. W międzyczasie podjęliśmy też decyzję, że nie pchamy się dalej do Bułgarii - bo może i wybrzeże jest ładne, ale reszta Bułgarii może wyglądać tak jak Rumunia. W przewodniku wyczytałam coś o ubikacjach na stacjach benzynowych - dziurach w podłodze. Ubikacje te pamiętam z wyjazdu do Grecji, właśnie z granicy rumuńsko-bułgarskiej. W moich wspomnieniach z tych dziur w podłodze wyłaziły karaluchy. Czyli - skoro piszą o tych ubikacjach w przewodniku - dużo się w ciągu tych dziesięciu lat nie zmieniło...
Tak więc z Rumunii trafiliśmy znowu na Węgry. Dało nam to możliwość pojechania nad Balaton (pozdrawiamy łabędzia, którego to karmiliśmy tam bułką! :)).
Dalej - Słowenia. Kraj jeszcze ładniejszy od Węgier - może dlatego, że bardziej urozmaicony, pagórkowaty. Czyściutki, zadbany. Piękne drogi. Ljubljana - mała, nie robiąca zbytniego wrażenia jako całość, ale starówka przepiękna. Będę mile wspominać pchli targ - takiego nie widziałam jeszcze nigdzie!
Włochy. Wiadomo - jakie są każdy widzi. Triest - zwykłe włoskie miasto. Wenecja - mistrzostwo świata. O tej porze roku nie śmierdzi (bo podobno w szczycie sezonu zapach nie do zniesienia), ale turystów ciągle chmara. Jezioro Garda - przepiękne widoki, warto było trochę pobłądzić przy zjeździe z autostrady i przejechać się malowniczą trasą wzdłuż jeziora. W jednej z miejscowości nakarmiliśmy chlebem chyba wszystkie kaczki/mewy/wróble zamieszujące to jezioro - zeżarły nam cały bochenek plus dwie duże bułki!
Austria - tu poczuliśmy się prawie jak w domu. Ale w Austrii byliśmy tylko przejazdem:)
Niemcy - wiadomo:) Najlepsze i jedyne bezpłatne autostrady w Europie:) Monachium - nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, może jednak było to wynikiem kiepskiej pogody?
Podsumowując - trochę nas ten wyjazd nauczył. Przede wszystkim tego, że Rumunii (i pozostałym krajom 'bardziej na wschód') należy dać jeszcze minimum 10-15 lat na ogarnięcie. Po drugie, że Polska to też musi być trzeci świat dla takiego Niemca czy Austriaka (bo jak nazwać kraj, w którym nie ma autostrad, a jeśli jakaś już jest, to trzeba zapłacić 2 razy po 11zł za 62 km autostrady, która na większości długości jest redukowana do jednego pasa?!). I choć jest u nas lepiej niż w Rumunii, to jednak gorzej niż w Czechach, Słowenii, na Słowacji czy na Węgrzech, tak więc więcej krajów już jest przed nami niż za.
Polska przywitała nas deszczem, informacjami o kryzysie finansowym i o tym, że pewnie zabiorą nam Euro 2012... Tak więc 'back to reality' ... :))
Subskrybuj:
Posty (Atom)